Rozdział 13

124 20 2
                                    

Znowu tam byłam, lecz miałam wrażenie, że choć wszystko na pierwszy rzut oka wygląda identycznie, tak naprawdę jest... po prostu inaczej. Bardzo długo zajęło mi zanim uświadomiłam sobie, co mi się nie zgadza.

Spokój. I cisza. Nie było ich. A przynajmniej nie w takiej formie, jak poprzednio. Choć wiatr był tak samo ciepły i delikatny, jak ostatnio, choć nadal w pobliżu nie było zupełnie nikogo, tym razem nie było tak nierzeczywiście.

To znaczy...

Gubiłam się we własnych odczuciach. Jak to często w snach bywa, mój mózg działał tak, jakbym znajdowała się w kilku sytuacjach jednocześnie i nie potrafiłam tak po prostu określić, której z nich powinnam się uchwycić, by wiedzieć, co się dookoła mnie dzieje. Pojęcia nie miałam, na czym powinnam polegać. Myśli rozbiegały mi się we wszystkie strony, w dziwnie fosforyzującym powietrzu przybierając kształt różnokolorowych iskier. Ciężko było uchwycić je wilczymi łapami...

Właśnie. Bo byłam wilkiem. Ale nie tylko to się zmieniło.

Byłam cięższa. Byłam potężna, czułam się niezwyciężona i rozpierała mnie upajająca pewność, że zupełnie nic nie jest mi w stanie tutaj zagrozić.

Spokój był, jeśli dobrze się wsłuchać. Był, ale po prostu inny, dlatego z początku wydawało mi się, że go brakuje.

Uniosłam ciężki łeb, przymykając oczy na delikatnym wietrze. Wciągnęłam pełne płuca pachnącego rozgrzanym lasem iglastym powietrza, rozkoszowałam się nim dłuższą chwilę, nie pragnąc niczego innego. Wiedziałam, że powinnam iść – że tam czeka na mnie On – ale tak bardzo nie chciałam przerywać tej chwili...

Coś uwierało mnie w brzuch. Otrząsnęłam się, zamarłam z zaskoczenia, gdy usłyszałam całkiem porządny metaliczny brzęk. Gdy obejrzałam się dokładniej w plamie rozbitego szkła nieopodal, zorientowałam się, że mam na sobie coś, co wyglądało jak zbroja z filmu fantasy. Wyglądałam w niej jak ogromny steampunkowy potwór – brakowało tylko pary z sykiem uchodzącej z nieszczelności w stawach. Płyty pancerza miały lekko miedziany odcień, były tłoczone na krawędziach i w ostrzejszych rogach ozdobiono je motywami niewielkich, prostych kwiatów, w których środkach, jak mrugające gwiazdy, tkwiły szlachetne kamienie różnych kolorów.

Czułam się potężna, niezwyciężona, niemożliwa do ruszenia i idealnie, niezachwianie spokojna. Tak, jakby nareszcie wszystko było na swoim miejscu...

To upajało, wypełniało mnie energią, która natychmiast doszukiwała się ujścia. Uniosłam łeb do nieba i zawyłam, pragnąc oznajmić martwemu światu swą obecność.

Ale musiałam iść. Musiałam, bo gdzieś tam był On. Czekał na mnie. Czekał i był jedynym, czego w życiu pragnęłam. Był tym, do czego zamierzałam dążyć, brakującym fragmentem mojego serca, jakkolwiek beznadziejnie ckliwie to brzmiało.

Zbroja grzechotała cicho, pazury stukały o spękany beton. Wiatr gwizdał w załamaniach dawno opuszczonych murów. Nie słyszałam niczego, co mogło być żywe – ani ptaków, ani drobnych żyjątek buszujących w trawie i porzuconych budynkach. Tylko powolne, spokojne bicie mojego wilczego serca.

Był dokładnie tam, gdzie poprzednio. Stanęłam naprzeciw niego, na samym skraju obrośniętych mchem fundamentów, czekając, aż uniesie wzrok. Niczego nie pragnęłam tak mocno, jak tego, by móc wreszcie ponownie ujrzeć te jasnoszare, niemal białe tęczówki, lecz jak na złość ociągał się z tym przesadnie długo, choć musiał doskonale zdawać sobie sprawę z mojej obecności. Gdy wreszcie westchnął i spojrzał, przerywając grę na gitarze jakimś dziwnie fałszywym tonem, już nie bałam się krzywego uśmiechu i złośliwych ogników w ciemnych jak noc źrenicach.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz