Rozdział 21

68 19 14
                                    

Dzisiejszy dzień zamierzałam spędzić na szeroko pojętym zupełnie niczym.

No co? Że niby nie powinnam? Że raczej należało wziąć się w garść i zabrać za sprawę cholernego bladgora, który tak jakby uciekł nam jeśli w ogóle z czyjejś, to tylko i wyłącznie mojej winy i w każdej chwili mógł się zabrać za przerabianie miasta w skalny ogródek? Wiecie, taki z rodzaju tych zacisznych zakątków z wystającymi co jakiś czas kawałkami okrwawionych kości i unoszącym się miejscami zapaszkiem spalenizny? I powinnam teraz wysilać desperacko umysł, by znaleźć sposób, jak problem naprawić?

A guzik prawda. Z samego rana, jak tylko otworzyłam oczy z poczuciem, że naprawdę zupełnie nic mi się nie chce, uznałam, że to chyba pora, by zrobić sobie urlop. Do następnego dnia do godziny czternastej nie zamierzałam myśleć o żadnych kłopotach, anomaliach i demonicznych zwierzątkach, ostrzących sobie na mnie ząbki w cieniu. I koniec, kropka. Chyba jeden raz w życiu mogę pokierować się zasadą „czego nie widzę, to mnie nie boli" i uznać, że nawet jeśli wróg sobie teraz gdzieś tam rozrabia, mnie to kompletnie nie obchodzi. Mam wolne. Bezdyskusyjnie, niezaprzeczalnie i bez możliwości odwołania, obojętnie jak bardzo Quillsowi mogłoby się chcieć mi to wyperswadować.

Zrobiłam kolejną próbę leżenia na leżaczku na balkonie. Przygotowałam sobie stertę książek i laptopa oraz podciągnęłam do niego przedłużacz, bo okazało się, że najwidoczniej ledwo dychająca bateria postanowiła definitywnie się zepsuć, zaparzyłam garnek kawy z lodami (tym razem waniliowo-czekoladowymi) i zorganizowałam szybko chińską zupkę z toną ostrych przypraw w ramach wypełniania złożonej mamie przysięgi, że będę jadać obiady na ciepło. Gotować też mi się dzisiaj nie chciało. Rozsiadłam się wygodnie, pojęczałam chwilę, jak to mi dobrze, rozłożyłam pierwszą książkę ze stosu i... akurat wtedy rozległ się dzwonek do drzwi.

– Nosz kuźwa! – wydarłam się, aż poszło echo, walnęłam książkę na świeżo zamiecione kafelki i powlokłam się do przedpokoju, głośno tupiąc.

Nie żebym stała się ostatnio gościnna – co to, to nie. Po prostu przewidywałam, że szanownemu Alfie zechce się ruszyć do mnie tyłek, by spytać, jak z wczorajszą akcją, skoro rano wyciszyłam telefon i nawet nie sprawdzałam od tego czasu, czy ktoś czegoś ode mnie nie chciał. Spodziewałam się, że zdegustowany tym faktem wilkołak zechce pojawić się osobiście z zamiarem zrobienia mi awantury, którą słyszałoby przy pomyślnych wiatrach z pół miasta. Oczywiście miałam już skrupulatnie przygotowany zestaw odzywek, którymi to zamierzałam uświadomić mu, że w dobrym guście byłoby, gdyby opuścił teren posesji w podskokach i odezwał się za dwadzieścia cztery godziny, więc przekręciłam zasuwkę, nabierając powietrza...

Na progu jednak wcale nie zastałam spodziewanego rozsierdzonego wysokiego albinosa w glanach. Zastałam kogoś, kto był niski, gruby i z pewnością nie był nawet mężczyzną, chociaż jak tak głębiej się zastanowić, kobiety też zbytnio nie przypominał.

– Ja pierdykam, że co?! – wydarłam się, zanim zdołałam się powstrzymać. Szczęka opadła mi chyba do kolan, podobnie jak dłoń, którą jeszcze przed momentem trzymałam na klamce.

– Coś ty taka zdziwiona? – Gabrysia tak wytrzeszczyła oczy, że mało brakowało, by jej wypadły i poturlały się gdzieś hen, w przysłowiowy piździec. Łącznie z okalającymi je czarnymi emo-obwódkami wywołało to wrażenie, jakbym miała do czynienia nie z niezbyt ładną dziewczyną, lecz pandą. Taką wyjątkowo upośledzoną i raczej nie najładniejszą pandą. Może zaczęła się w nią przepoczwarzać?

– Ale przecież... – zaczęłam i zakrztusiłam się powietrzem. Dłuższą chwilę patrzyłam tępym wzrokiem w miejsce, w którym jeszcze przed momentem stała, dodatkowo wytykając je drżącym palcem, zapomniawszy o zamknięciu drzwi. Brakowało tylko, by ktoś pstryknął mi zdjęcie, pewnie dałoby się z tego niezłe memy robić.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz