Rozdział 22

74 21 10
                                    

Jak to zwykle bywa z obietnicami – nasze górnolotnie zaplanowane na „przed pełnią" uporanie się z problemem wypadło jakoś tak... niekoniecznie przed pełnią. A to Jaredowi zdarzyło się wyjechać w cholerę z rodzicami na radosne wakacje (choć entuzjazmem tryskał takim, że chyba idąc na ścięcie byłby szczęśliwszy), a to Seth złapał jakąś chorobę i postanowił przez bite cztery dni dygotać pod kołdrą w gorączce, a to Jacobowi wypadły urodziny babci (setne zresztą, więc nie można było przegapić)... Jakoś tak zeszło, że okazja spotkania nadarzyła się dopiero właśnie w pełnię.

Pogoda zaczynała się robić po prostu przerażająca. Kilka ostatnich dni spędziłam zamknięta szczelnie w dużym pokoju mojego mieszkania, w którym lata temu zamontowałyśmy z mamą klimatyzację, jednocześnie jedząc lody czekoladowo-waniliowe z pięciolitrowego wiaderka i robiąc przegląd filmów Marvela, bo to było jedyne, na co miałam siłę i ochotę, tak beznadziejnie się czułam. Nawet Kot spędzał całe dnie rozlany na panelach, a gdy chodził, zostawiał za sobą mokre ślady pocących się łapek. Pojęcia nie mam, ile mogło być stopni, ale ni cholery mi się to nie podobało. Takie wakacje to sobie mógł szanowny świat za przeproszeniem wsadzić, ja za nie podziękuję. Poważnie zastanawiałam się nad odwróceniem sobie rytmu dobowego – spaniem w dzień i buszowaniem w nocy, gdy się ochłodzi – ale okazało się, że jest zbyt gorąco na to, by nawet spać.

Gdy kolejnego dnia tej cieplutkiej kumulacji przypomniało mi się jeszcze, że czekało mnie całonocne wilcze spotkanie, miałam ochotę się rozpłakać, ale szkoda mi było tych ostatnich kropel wody, jakie jeszcze ze mnie nie odparowały. No tylko co mogłam zrobić? W przypadku każdego zwyczajnego zebrania można by było zarzucić jakąś błyskotliwą wymówką i wykręcić się od roboty, ale to była przecież pieprzona pełnia.

Jak sobie tak pomyślałam, co będę czuć ubrana w grube czarne futro, to autentycznie zaczęłam przyglądać się karniszowi pod kątem wytrzymałości, gdyby się tak na nim powiesić.

Już na godzinę przed wyjściem z domu zaczęłam kombinować – jak to zrobić, by zmoczyć sierść? Deszcz nie padał od wręcz nieprzyzwoicie długiego czasu, więc nie miałam co liczyć na znalezienie żadnej kałuży. Do wanny bym się nie zmieściła. Wężem ogrodowym tutaj niestety nie dysponowałam...

Tak, kurde, decyzja była bardzo szybka. Po prostu wzięłam się, wyszłam z bloku i popędziłam do domku na odludziu, choć wiedziałam, że moje łapy jeszcze mi łaskawie o tych spacerkach przypomną, gdy odezwą się zakwasy następnego dnia rano.

O, co tak wcześnie? – przywitał mnie natychmiast Sam.

No patrzcie, kto się raczył pojawić – odezwał się dokładnie w tym samym momencie Embry. – Księżniczka na ziarnku grochu się znalazła. Cieeepło jej...

– No ciepło – przyznałam. – Choć pewnie nie tak, jak tobie będzie, gdy będziesz musiał wybierać wybite zęby z tłucznia.

Prychnął tylko coś bliżej nieokreślonego i wycofał się myślami. Z rozbawieniem wyczułam też, że profilaktycznie zszedł z torów kolejowych, którymi do tej pory beztrosko się przechadzał.

Choć słońce zaszło już jakieś dobre trzy godziny temu, upał nie zamierzał odpuszczać. Praktycznie nie było czym oddychać – nie przebiegłam paru metrów, gdy musiałam już wywalać język i dyszeć, by w ten sposób choć trochę sobie ulżyć. Nagrzane przez cały dzień przypiekania słonkiem żelbetowe ściany bloków oddawały promieniujące ciepło, mieszające się z nadpływającym od strony pól chłodniejszym wiatrem, co tworzyło mieszankę, od której autentycznie kręciło się w głowie i lekko zbierało na wymioty. Asfalt osiedlowych uliczek nie zdążył jeszcze na dobre przestygnąć, parzył więc w szorstkie poduszki łap, tak że nie minęła chwila, bym zdecydowała się jednak na trzymanie trawników, ignorując obawę przed wdepnięciem w tak zwaną minę.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz