Rozdział 40

84 16 17
                                    

Okazało się, że największy problem w związku z tą imprezą mam z czymś tak prozaicznym, jak ubranie się. Jakież to typowe dla mojej płci, prawda?

Chciałabym móc powiedzieć, że zwykle coś tak idiotycznego mną nie zaprząta, bo przecież trzymam w szafie tylko te rzeczy, w których mi jest ładnie... no ale nie mogę. Przecież jestem kobietą, prawda? Obojętnie, czy mam same ładne ubrania i w jakiej ilości bym je posiadała, ja i tak wiecznie nie mam się w co ubrać. Teraz dodatkowo, gdy tak bezradnie stałam przed otwartą szafą i patrzyłam po rozwieszonych na wieszakach szmatkach, bałam się jeszcze jednej rzeczy...

Wśród moich ciuchów przeważają ciemne kolory. A ja obawiałam się, że założeniem na siebie czegoś czarnego zaraz zjednam sobie całą tą hołotę, która się tam pojawi. Upodobnię się do niej i...

I właściwie nie wiedziałam co, ale wiedziałam, że to nie będzie przyjemne i będzie mi się potem śniło po nocach. Czyli wszystko, co czarne lub szare, mogłam odrzucić w cholerę, dzięki czemu zostało mi... jakieś pięć rzeczy. Pierwszą była sukienka z białej koronki. Ale przecież emo i goci lubią koronki, więc to również może zostać źle zrozumiane. Następną była koszula moro, która zasadniczo nie pasowała do niczego prócz czarnych podkoszulek z logami zespołów. Musiałabym też założyć do niej swoje jedyne dżinsy – jasne i wzbogacone paroma artystycznymi dziurami, lecz tak niewygodne, że nie wyobrażałam sobie, bym zdołała wytrzymać w nich kilka godzin. Pod uwagę brałam również biały top w czarne kropeczki i spodnie w kolorze pudrowego różu, które nie pasowały do siebie nawet gdy zasłoniło się sobie oczy i odwróciło tyłem, i białą podkoszulkę z wizerunkiem Jakuba Wędrowycza, noszoną przeważnie w wakacje, gdy okazja wymagała mniej formalnego i wygodniejszego stroju, który nie był przy okazji podartym dresem z wypchanymi kolanami. Kuźwa.

Wzięłam wreszcie czarne rurki, koszulkę z Wędrowyczem i szarą bluzę z kapturem. Gdy zobaczyłam się w lustrze, mało brakło, bym wybuchnęła śmiechem. Rany, jak dawno nie wychodziłam z domu w takich „sportowych" ciuchach... Gdybym jeszcze zrezygnowała z makijażu, pewnie nikt by mnie tam nawet nie rozpoznał.

Oczywiście z makijażu nie zrezygnowałam. Podobnie jak z tony biżuterii, bez której czułam się jak bez ręki.

Strasznie nie chciało mi się tam iść. Tak strasznie, że aż mnie normalnie skręcało. Niemal cały dzień spędziłam o dwóch bułkach z paprykowym pasztetem, bo autentycznie miałam mdłości, gdy myślałam nad zjedzeniem czegoś konkretniejszego. Brak apetytu zawsze był u mnie wyznacznikiem, że jest ze mną co najmniej kiepsko, miałam więc chyba całkiem uzasadnione powody, by się martwić, prawda? Zwłaszcza że byłam głodna, aż się śliniłam do porcji curry z ryżem, którą miałam zakamuflowaną w lodówce, ale czułam, że nie zdołałabym nic przełknąć. Ostatnia moja nadzieja była w tym, że Gabrysia skombinuje trochę żarcia, bo jak znam życie – gdy tylko odpuści mi napięcie, żołądek również da o sobie znać.

Z samego rana obiecałam Gabrysi, że pojawię się wcześniej, by pomóc jej wszystko ogarnąć (miałam nadzieję, że dzięki temu ujdzie mi na sucho, gdy postanowię również znacznie wcześniej się zwinąć), ale gdy zamykałam drzwi od mieszkania, miałam ochotę jedynie na to, by wyć, płakać i rzucać przekleństwami na przemian. A Quillsa, gdy go zobaczyłam pod moim blokiem, to pragnęłam jedynie zglanować i utopić w najbliższej studzience kanalizacyjnej.

– Kupiłaś jej prezent? – spytał albinos zamiast powitania, gdy tylko wyłoniłam się z czeluści klatki schodowej.

– Nie. A po co? – Obejrzałam się na niego ze zdziwieniem.

– Bo idziesz na urodziny? – On z kolei chyba się mną odrobinę załamał. Ręce tak mu opadły, że aż się zgarbił pod ich ciężarem.

– Ło Jezu... Jeszcze się ucieszy, i co wtedy? – prychnęłam, wywracając oczami.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz