Rozdział 17

77 18 0
                                    

Rany, nie znałam nawet odpowiednich słów, żeby móc opisać, jak bardzo cieszyłam się na dzisiejszy dzień!

Nadszedł wreszcie ten kochany piątuś, piąteczek, piątunio – dzień ogromnej imprezy w ociekającym wręcz absurdalnym bogactwem domu Magdy. Obudziłam się już wcześnie rano, męczona niezdrową energią; tak nie mogłam się doczekać, że aż coś łaskotało mnie w piersi przy każdym oddechu. To pewnie siedzący we mnie wilk merdał ogonkiem i zacierał łapki na zabawę, którą wszyscy zapamiętają do końca życia...

Oj tak, wiem, pewnie jakaś spora część z was na wieść, że cieszę się z imprezy, na której zjawi się praktycznie cały mój rocznik ze szkoły, dostała właśnie zawału. Mogłabym sobie dać rękę uciąć, że rozglądacie się właśnie za telefonem do jakiegoś dobrego psychiatry i rozważacie wezwanie pogotowia, bo może to guz mózgu, wylew lub inne paskudztwo. Albo rozdwojenie jaźni. Albo po prostu moja schizofrenia uznała, że mam zbyt mało urozmaicone życie i zaatakowała w najmniej odpowiednim momencie, wyzwalając z uwięzi głęboko ukryte pokłady miłości do rówieśników i dobrej zabawy w rytm popularnej muzyki...

He he, nic bardziej mylnego, kochani. To po prostu siedząca we mnie demoniczna cząstka nie mogła się doczekać, by wykręcić tej bandzie kretynów idiotyczny numer na „do widzenia"...

Pojęcia nie miałam, co takiego odwalę, ale to, że nie powstrzymam się od użycia najcięższych środków, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Bo to był mój wieczór. Po tak burzliwym roku myślę, że miałam pełne prawo do tego, by ten jeden raz w życiu zabawić się w pełnoprawną królową balu. I nikt mi tym razem nie stanie na drodze...

A w razie gdyby ktoś tylko spróbował, moja wilcza cząstka już ostrzyła sobie śnieżnobiałe kiełki.

Postanowiłam się odwalić tak, by przyciągać kompletnie wszystkie spojrzenia. Skoro mam być gwiazdą wieczoru, należy zadbać o siebie w każdym najdrobniejszym calu, prawda? Szkoda tylko, że w ostatnim momencie postanowiła obudzić się we mnie typowa baba. O wyznaczonej godzinie stanęłam przed szafą w garderobie należącej do mnie i Ladona (którą zajmowałam w jakichś dziewięćdziesięciu procentach), wzięłam się pod boki i wgapiłam w rozwieszone kiecki, wytężając umysł. Po dziesięciu minutach macania tkanin, przytykania ich do siebie przed lustrem i odwieszania z powrotem z rozczarowanym westchnięciem i poczuciem, że czego nie zrobię, nie wyglądam wcale tak zajebiście wystrzałowo, jak miałam na to ochotę, wydarłam się na cały dom:

– Nie mam się w co ubrać!

Zamarłam w oczekiwaniu, mając nadzieję, że zaraz rozlegną się kroki na schodach – z mamą od lat w ten sposób sygnalizowałyśmy sobie, że potrzebujemy pomocy w zrobieniu się na bóstwo – i krzyknęłam ze strachu, gdy rozległo się tuż za mną:

– A ten pierdylion rzeczy to co?

Odwróciłam się gwałtownie, wpadłam plecami w półki i zasłoniłam się odruchowo. Choć zaczęłam nieco dopuszczać do siebie, że to coś, co czułam do Ladona, wcale nie będzie tak łatwe do wyplenienia i nie zmniejszy się, jeśli dalej będę unikać nazywania spraw po imieniu, w pierwszym momencie poczułam się dziwnie na myśl, że mógłby mnie sobie oglądać w samej bieliźnie. Musiałam odpowiednio ochłonąć, by olśniło mnie, że w sumie dobrze by było, gdyby sobie raz w życiu popatrzył na coś ładnego.

– Jaki pierdylion?! – zawołałam z oburzeniem i rozłożyłam demonstracyjnie ramiona, wskazując na stos wszystkiego wokół. – Przecież tu nie ma nic na taką okazję!

– A można wiedzieć, co to za okazja? – Uniósł jedną brew, a w jego prawie białych oczach błysnęło coś dziwnego. – Na randkę idziesz?

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz