Rozdział 11

100 22 6
                                    

Ileż to jeden człowiek może mieć definitywnych końców, to się w głowie nie mieści.

Okej. Przyznaję bez bicia: jestem antyspołeczna. Wiedzą o tym wszyscy, wiem o tym nawet ja sama, choć uparcie się wypieram, ale wreszcie nadeszła pora, by nazwać rzeczy po imieniu. Wielu próbowało u mnie z tą cechą walczyć, lecz z cokolwiek marnym skutkiem. Po prostu nie lubię towarzystwa więcej niż trzech osób naraz, a cokolwiek ponadto jest już dla mnie tłumem. Nie umiem przyjaźnić się z osobami, z którymi zupełnie nie mam o czym rozmawiać, a że takich wartościowych z niewiadomych przyczyn jest coraz mniej, to nic dziwnego, że postanowiłam sobie żyć na totalnym uboczu, nie? Nie cierpię hałasu, nie przepadam za imprezami. Nie to, że uciekam od nich jak od święconej wody, ale po prostu unikam. I tyle. Myślę, że nie ma w tym niczego dziwnego – tak się zdarza, prawda? Nie każdy musi być duszą towarzystwa.

I, cholera, nie każdy musi być asertywny, gdy rozmawia sam ze sobą, jak się okazuje.

Nie, nie bawiły mnie takie imprezy jak bale, studniówki, dyskoteki i inne cuda. Były doskonałym uosobieniem tego, czego nienawidzę najbardziej: głośne, przepełnione ludźmi, kipiące muzyką dla przedszkolaków... Nie podobało mi się to. O ile co do studniówki miałam nastawienie jako takie, no bo jest jedna w życiu i kiedyś tam mogę żałować, że się na niej nie pojawiłam, o tyle bal gimnazjalny traktowałam odrobinę po macoszemu. Na co to komu potrzebne? Ot taka sobie kolejna balanga, która ma udawać balangę dla dorosłych, a tak naprawdę jest jedynie jej marną namiastką. Durną okazją do skakania, krzyczenia, kręcenia się w kółko i ogólnego robienia z siebie idioty. Nie zamierzałam się na to pisać...

Tylko że w ostatniej chwili olśniło mnie, że tegoroczny bal gimnazjalny jest cholernym ostatnim balem gimnazjalnym w tym głupim kraju na całe lata, albo i na zawsze. I w najmniej odpowiednim momencie włączył mi się jakiś równie cholerny sentymentalizm, którego nie potrafiłam uciszyć choćby najmocniejszym kopem, obojętnie ile energii bym w niego włożyła. Choć miałam go olać i wieczór spędzić spokojnie na ogólnie pojętym nicnierobieniu (tudzież zamartwianiu się o wszystko po kolei, bo nie byłabym sobą, gdybym nie doszukała się wokół jakiegoś powodu do posiwienia), wyszło na to, że poddałam się natrętnemu głosikowi w głowie, który szturchał mnie w żołądek już od jakiegoś czasu, powtarzając złowieszcze: „jeszcze będziesz tego żałować, zobaczysz".

Kurna, nie, nie wiem, czego mogłabym żałować. Oszczędzenia sobie kilku godzin nudy? Bólu głowy (lub dupy, jak kto woli), jaki napadłby mnie po takim nawale ludzkiej głupoty i muzyki składającej się z bitów i odgłosów, jakie bawią jedynie niezbyt rozgarnięte dwulatki? Pojęcia nie mam. Ale ten cholerny głosik był tak natrętny, że za nic nie mogłam się go pozbyć. Parszywa sprawa. Choć nadal nie miałam na to najmniejszej ochoty i byłam po prostu wściekła, że nie umiem być bardziej stanowcza, okazało się, że nijak nie zdołałam tego pokonać.

No i tak to właśnie doszło do tego, że jak głupia sterczałam przed lustrem w korytarzu, z zaangażowaniem godnym podziwu doszukując się we własnej aparycji czegoś, co skreślałoby mnie z list towarzyskich na najbliższe dwadzieścia lat. Niestety jak na złość trądziku nigdy nie miałam dużego, a to, co mi na twarzy wyskakiwało, i tak doskonale maskowała gruba warstwa podkładu...

– Tak, jesteś bardzo piękna. Możemy już jechać? Spóźnisz się zaraz – rozległo się nagle za moimi plecami.

Mało nie wyszłam z siebie – wydarłam się, podskoczyłam, okręciłam na pięcie i złapałam za szaleńczo bijące serce w geście ulgi, gdy zorientowałam się, że to na szczęście tylko znudzony Ladon bezszelestnie zaszedł mnie od tyłu...

Zaraz.

– Jakie jechać? – wydukałam, gdy już upewniłam się, że raczej nie dostanę zawału. Wyszło mi to cokolwiek słabo i bezradnie. Szlag, a miałam być odważna i stanowcza...

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz