Rozdział 43

75 13 12
                                    

Zimna Woda.

Zim-na Wo-da.

Ludzie, ja pierdzielę, jak mi się tam nie chciało jechać, to jest wręcz nie do opisania, zapewniam. Tylko co ja mogłam poradzić? Choć po wczorajszej imprezie i bieganiu po lasach było to dla mnie ogromnym wysiłkiem, musiałam zwlec się z łóżka, praktycznie nie przespawszy z nerwów nocy, i kopnąć się na dworzec we wręcz absurdalnie mglisty sobotni poranek. Bo akurat nadarzyła się okazja. Bo już za długo zwlekaliśmy i musieliśmy wreszcie zobaczyć, co jest tam grane. Bo... Nie, tak naprawdę to serio nie mam pojęcia, dlaczego akurat teraz im się zebrało, ale co ja tam miałam do gadania? Gdybym się zbuntowała, to by mnie po prostu zostawili, a na to nie pozwoliłaby moja męska duma.

W sumie to nie wiem, czy mam coś takiego. Ale jak inaczej nazwać ten dziwny bzdet, który boli mnie we flakach za każdym razem, gdy ktoś udowadnia mi, że jestem w czymś kiepska, nie znam się lub odstaję od reszty? Myślę, że faceci w tym miejscu mają męską dumę.

Ale zaraz, czy męska duma nie mieści się przypadkiem w...?

Jezu, nieważne.

Jak już wspominałam, była mgła. I to taka gęsta jak mleczko, jaka zdarza się jedynie sporadycznie (choć mam takie dziwne wrażenie, że w moim mieście i tak nieco częściej niż w innych miejscach). Wlokąc się na piechotę przez miasto, bardziej niż na spacerującą wyglądając na holowaną z trudem przez usiłującego mnie rozbudzić Ladona, parokrotnie złapałam się na tym, że autentycznie nie wiem, gdzie jestem. Pewnie była to w większości wina tego, że chwilami przysypiałam, ale gdyby pogoda była normalna, wystarczyłoby się przecież rozejrzeć, żeby odzyskać orientację, a tak... Szlag, sama bym tam chyba nie trafiła. Wstyd.

To nie tak, że ja nie lubię takiej pogody. Ja uwielbiam taką pogodę... Tylko że równie (o ile nie bardziej) uwielbiam się wysypiać. Pech chciał, że z jakiegoś powodu myśl o dzisiejszej akcji tak mnie zestresowała, że nie było mowy o zmrużeniu oka. Udało mi się przysnąć na moment jakąś godzinę przed budzikiem i taki był tego efekt.

Zatrzymaliśmy się na chwilę w McDonaldzie, gdzie Ladon kupił dużą kawę i siłą wcisnął mi ją w dłonie, i dowlekliśmy się wreszcie na peron. W zalegającym w powietrzu mleczku nie tak znowu łatwo było znaleźć grupę patałachów ze sfory, ale gdy już to nam się udało, zmęczenie częściowo ze mnie opadło, wyparte przez strach.

Oni niemal co do jednego wyglądali tak, jakby szykowali się na wojnę. No proszę, czyli nie tylko mnie stresik przycisnął? Oni jednak nie są cyborgami? Toż to urocze! Umrę z odrobinę lepszym humorem i świadomością, że nie jestem tchórzem. A przynajmniej nie jako jedyna.

– I jak tam? Wyspani? – Jednym z nielicznych wyjątków, które wyglądały na wręcz dziecięco uradowane z powodu szykującej się bitki, był Quills.

– Mój wyraz twarzy wystarczy za odpowiedź, czy mam ci to jeszcze objaśnić? – burknęłam niezbyt uprzejmie, wtulając się mocno w Ladona. Pomimo parzącego w dłonie papierowego kubka z kawusią, do tego wszystkiego zaczynało mi się robić cholernie zimno. Na szczęście półdemon doskonale wczuwał się w rolę czułego chłopaka i objął mnie mocno ramieniem, pocierając po plecach.

Kątem oka wychwyciłam, jak Jared skrzywił się na to, zaciskając dłonie w pięści. Cała reszta patrzyła w inną stronę, udając, że nic takiego się nie dzieje.

Było mi tak kijowo, że zwyczajnie do wszystkiego, co tylko się napatoczyło, czułam irracjonalną, niemal obsesyjną niechęć. Wnerwiał mnie delikatny wiatr. Wnerwiało mnie, że kawa jest za gorąca i nie mogę jej jeszcze pić. Irytowali mnie gadający nieopodal faceci w spodniach z za krótkimi nogawkami. Z tego, co się orientowałam, ich największym zmartwieniem było to, czy w pociągu można kupić piwo, czy powinni jednak zaryzykować, że im ucieknie, i podjąć próbę szturmu na pobliską Żabkę. Kuźwa, faceci są beznadziejni...

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz