Rozdział 25

66 18 23
                                    

Miałam w planach tak cukrowo udany dzień, że po prostu coś musiało walnąć.

Udało mi się zainstalować „Stalkera" na laptopie. Tak, wiem, że na laptopach się nie gra, ale jako że nie dysponowałam niczym innym, zbyt dużego wyboru nie miałam. Planowałam zaparzyć sobie wiadro kawy, zamówić najsmaczniejszą pizzę w mieście, włączyć jakąś nastrojową muzyczkę i sprawdzić, czy lubię grać w gry komputerowe, jednak zostało to w dość zaskakujący sposób zniweczone... Mianowicie ktoś postanowił zadzwonić do drzwi. Powlokłam się, by otworzyć – Gabrysia w końcu urodziła się jakoś przed naszą erą i uznawała tylko pukanie, więc istniała szansa, że to toczący pianę z ust Quills, zbulwersowany tym, że od rana nie odpisuję na jego smsy z pytaniami o wieczorne wilcze spotkanie. Nie otworzyć mu, gdy był w takim nastroju, równało się właściwie samobójstwu, więc postanowiłam się łaskawie pofatygować i przynajmniej dowiedzieć, o co chodzi. Zawsze przecież zdążę wymyślić jakiś dobry argument, by nie wychodzić dzisiaj z domu, co nie? Na przykład ten cały gips. Kurde, praktyczne to jednak jest...

Niestety na progu zamiast wściekłego jak sto nieszczęść albinosa w czarnej koszulce zastałam... zjawisko.

– No co tak stoisz? – zawołała dziarsko mama, bez chwili wahania przepychając się do przedpokoju, jak tylko krawędź między drzwiami i futryną stała się na to wystarczająco duża. Czerwone lakierowane sandałki porzuciła na samym środku podłogi i popędziła do kuchni, nie zamierzając się tym przejmować.

Tuż za nią wlókł się odrobinę zakłopotany tata, usilnie próbujący zobaczyć cokolwiek ponad stertą tekturowych pudełek z logiem znanej cukierni, które trzymał w ramionach jak największy skarb lub mającą go ochronić tarczę. Miał ich tyle, że wątpiłam, by zauważył te porzucone buty, ale jakimś cudem udało mu się wyminąć je bezbłędnie, zanim rzuciłam się z pomocą.

A nie rzucałam się z pomocą od razu, bo byłam zbyt zajęta zbieraniem własnej szczęki, która wylądowała gdzieś obok sandałków mamy.

Bo to nie był koniec. Na klatce schodowej czekała jeszcze wysoka, nieco zasuszona tleniona blondynka w ołówkowej spódnicy zaprasowanej prawdopodobnie od linijki, o której można było powiedzieć jedynie tyle, że jest droga, towarzyszący jej tęgawy mężczyzna koło pięćdziesiątki, typowa kujonka z tłustymi włosami i ponura gotka w bluzce z cekinami i w czymś w rodzaju glanów-półbutów.

Przeżegnałam się w myślach. A następnie ugryzłam w policzek. I kopnęłam w imaginację swojego piszczela. I uszczypnęłam się we wnętrze dłoni. Nic z tego – ten koszmar nie zamierzał zniknąć. To była moja cholerna rodzinka z Warszawy. Rodzinka, na widok której dostaję mdłości, migreny, raka, martwicy mózgu i zawału jednocześnie. Rodzinka, której po tej pechowej wizycie z zeszłego roku miałam nadzieję nigdy więcej nie widzieć...

A niby jak miałabym ich już nigdy nie widzieć, skoro to była nasza rodzina? Ja pierdzielę. Zabijcie mnie.

Poprzestańmy na tym, że ja nie rozumiem ich, a oni nie rozumieją mnie. A najbardziej odnosi się to do cioci, mającej na mnie coś w rodzaju wyjątkowo złośliwej alergii. Już widziałam, że zamierzała wielokrotnie wypomnieć mi to, że zechciałam się w ogóle kiedykolwiek urodzić. Nie no, wspaniale...

W dodatku stałam przed nimi w powyciąganej, podartej podkoszulce z niespieralną plamą po jagodach i za dużym o dwa rozmiary dresie z wypchanymi kolanami i atrakcyjną dziurą na tyłku. Jezu, jak dobrze, że przynajmniej tapetę sobie zrobiłam...

– Ale o co chodzi? Co wy tu robicie? – wydukałam, gdy już pozbierałam szczękę z podłogi.

– Jak to co? Ciocia i wujek wpadli do nas w odwiedziny. Właśnie odebraliśmy ich z dworca, przyjechali pociągiem – powiedziała mama, wychylając się na moment z kuchni.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz