Rozdział 5

115 18 8
                                    

Z jakiegoś powodu wiedziałam, że śnię. Wiedziałam, lecz w żadnym stopniu nie pomagało mi się to uwolnić od tego, co nadchodziło...

Wiedziałam, że śnię. Wiedziałam też, co zaraz nastąpi, choć...

Może inaczej.

Kompletnie gubiłam się w tym, co wiem, a co było jedynie przeczuciem pobudzającym do pracy wyobraźnię. Przeczuwałam, że coś nadchodzi. Cały mój wilkołaczy instynkt bił na alarm, nie pozwalał iść naprzód – ostrzegał, że nie spodoba mi się to, co tam zobaczę – lecz ciało działało jakby w zupełnym odłączeniu od niego.

Choć może to znowu była ta przeklęta wilcza ciekawość. Nie wiem...

Chwilami nie wiedziałam nawet, czy bardziej się boję, czy może jednak jestem... spokojna?

Uczucia w snach bywają cholernie skomplikowane.

Bałam się, ale jednocześnie obezwładniał mnie ogromny spokój. Spokój, poczucie własnej potęgi, tego, że kompletnie nic nie jest mi w stanie zagrozić... Zupełnie jakbym znajdowała się w dwóch ciałach jednocześnie. Jakbym miała dwie świadomości, a każda z nich inaczej odbierała sytuację...

Bo bałam się. Ale wokół było tak cicho i spokojnie...

No właśnie. Cisza. Idealna cisza, idealny bezruch. Spokój.

I w tym wszystkim płynące z każdego najdrobniejszego kamienia, z każdego zbłąkanego suchego liścia uczucie potęgi. Jej obezwładniający zapach, niesiony wraz z ciepłym, niemalże niewyczuwalnym wiatrem.

Nie wiedziałam, gdzie jestem, choć czułam podświadomie, że powinnam z czymś to miejsce kojarzyć. Powinnam, bo właściwie wyglądało dość znajomo. Być może widziałam je kiedyś na jakiejś fotografii?

Nie wiem. Mało mnie to obchodziło.

To było coś w stylu malutkiej bazy wojskowej w środku lasu. Starej, opuszczonej, nieużywanej od dawna... Mało co ogólnie przypominało tu bazę wojskową, ale jakimś nienazwanym zmysłem, z którego istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, wyczuwałam, że właśnie tym było to miejsce w czasach swojej świetności. Cały teren ogradzało nieco już zdezelowane ogrodzenie z pordzewiałej siatki, jego szczyt wieńczyły spirale kruszącego się w palcach ze starości drutu kolczastego. Grunt wylano jasnym betonem, w wielu miejscach popękanym przez lata zmieniającej się pogody i podczas walk z rozrastającymi się korzeniami pobliskich drzew. Miejscami ciężko było go dojrzeć przez zalegające grubą warstwą stare liście i sosnowe igły. Gdzieniegdzie porastał go mech, w kilku miejscach młode sosenki zdołały przebić jego grubą warstwę i całkiem elegancko się ukorzenić, ale ogólnie miałam wrażenie, że jak na coś starego, trzyma się całkiem nieźle. Nadal dałoby się tu wjechać samochodem, i to bez większych trudności. O ile oczywiście ruszyłoby się z miejsca starą, dwuskrzydłową bramę, bo ona, jak na ironię, zachowała się chyba najlepiej ze wszystkiego wokół. Budynki, rozsiane dziwnie nieregularnie i pozornie bez żadnego konkretnego planu, swoją walkę przegrały już dawno. W niewielu oknach widziałam jeszcze resztki szyb, ściany straszyły w kilku miejscach niezbyt inteligentnymi napisami i gołymi cegłami, wynurzającymi się spod odpadającego całymi płatami tynku. Kilku większych hal nawet nie tynkowano – choć wyglądały na dość solidne, a w tylko jednej dach zarwał się przez upływ lat, biła od nich jakaś swoista prowizoryczność. Gdzieś dalej, gdzie natura rozpanoszyła się na dobre, widziałam metalowy szkielet kolejnej konstrukcji, której najwyraźniej nigdy nie zdążono wybudować.

Podejrzanie mało było tu śladów ludzkiej bytności. Kilka napisów, kilka porzuconych butelek... i tyle. Nie wiem, skąd pojawiła się we mnie pewność, że ludzie musieli się tego miejsca bać.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz