Rozdział 27

86 22 16
                                    

Ósma rano. W sobotę.

Czujecie to? Musiałam odkleić się od łóżka o ósmej rano (tudzież w nocy, jeśli odpowiednio spojrzeć na temat) w sobotę, bo Quills zażyczył sobie zorganizować wilcze spotkanie na dworcu o godzinie dziewiątej. Serio, jak mi powiedział o tym poprzedniego dnia wieczorem, to mu pierdzielnęłam takim śmiechem, że mało nie ogłuchł. Naprawdę myślałam, że to tylko taki sobie niewinny, mało śmieszny żarcik...

Okej, no bo pomijając już to, że nikt normalny nie wstaje w wakacje o tej godzinie, to jak on zamierzał przemieniać się w wilka na dworcu w biały dzień? Jestem pewna, że któreś z nas ma umysłowego pierdolca. Czasem tylko naprawdę ciężko mi rozpoznać, które konkretnie.

No ale co poradzić? Alfa powiedział, Alfa rozkazał. Może jeszcze gdyby wstawiła się za mną reszta stada, mogłabym coś utargować, lecz przy takim ujęciu sprawy znajdowałam się na z góry przegranej pozycji. Nawet w ludzkiej skórze nieraz zdarza mi się poddać pod siłą jego władczego spojrzenia, zwłaszcza że koleś ma w końcu prawie dwa metry wzrostu i całkiem nieźle wyćwiczoną sylwetkę, co sprawia, że w razie sprzeciwu mógłby mnie na zebranie po prostu zanieść bez specjalnego wysiłku, więc lepiej było ustąpić, by dodatkowo nie przemienić się w miejską atrakcję tygodnia. Smutne to trochę, ale prawdziwe. Czyli wyszło ostatecznie na to, że musiałam jednak dźwignąć się z łóżka o tej nieludzkiej porze, wyszykować się i ruszyć na miasto, choć miałam wrażenie, że słonko jeszcze nawet tak na dobrą sprawę nie wstało. Kuźwa, poranna rosa z trawników też nie wyparowała, o czym przekonałam się, gdy spóźniona dobre pół godziny postanowiłam wykorzystać skrót przez osiedlowy trawnik i pomoczyłam sobie trampki niemal na wylot.

No... tak, jasne – bo jak to było do przewidzenia, o ósmej wyłączyłam dzwoniący mi nad uchem budzik i poszłam spać dalej, co poskutkowało tym, że nie miałam czasu choćby na chodzenie chodnikami czy zjedzenie śniadania. Postanowiłam, że kupię sobie jakieś byle co w spożywczym po drodze. Takie właśnie są moje fenomenalne poranki.

Na dworzec zaszłam w stanie niezbyt przytomnym, ziewając tak szeroko, że aż mnie coś w zawiasach szczęki bolało. W jednej ręce trzymałam nadgryzioną mini pizzę i zjedzonego do połowy jagodnika (całkiem to ciekawe, że w połączeniu były jeszcze smaczniejsze), a w drugiej jakiś toksyczny napój w intensywnie zielonym kolorze, bo wyobraźcie sobie, że w żadnym z trzech sklepów, które odwiedziłam, nie mieli wody mineralnej w małych butelkach. Wstyd i hańba.

– Wyglądasz jak żywa definicja wyrażenia „obraz nędzy i rozpaczy" – przywitał mnie Embry, śmiejąc się do rozpuku.

– Ty też, jakbyś chciał wiedzieć, i to nie tylko dzisiaj – wymamlałam z pełnymi ustami, posyłając mu spojrzenie obiecujące śmierć w mękach na przynajmniej pięć sposobów. – Nie wyspałam się przez was, kretyni. A nie pamiętam już, kiedy ostatni raz nie wyspałam się w wakacje. Chyba nigdy.

– Ach, no jak mi cię szkoda! – wykrzyknął Quills, zdejmując okulary przeciwsłoneczne wyćwiczonym gestem, który podpatrzył w pewnym dość słynnym amerykańskim serialu kryminalnym.

– Jejciu, Leiczku, co ci jest? Jesteś chora? – Gabrysia zmaterializowała się u mojego boku, jakby dosłownie wyrosła spod ziemi. – Bo wyglądasz, jakbyś...

– Jestem śpiąca – ucięłam ze zniecierpliwieniem. Aż byłam w szoku, że udało mi się odpowiedzieć w miarę uprzejmie, bo zwykle w podobnym stanie nie wychodzi mi to za dobrze. – Rany, odwalcie się od mojego wyglądu, co? Lepiej powiedzcie mi, dlaczego spotykamy się o tak dziwnej godzinie?

– Bo o dziesiątej mamy pociąg – odparł albinos z rozbrajającą prostotą.

– Na kij ci pociąg? Złoty jest? – Nie zrozumiałam. Naprawdę o tej godzinie nie nadaję się do niczego.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz