Rozdział 31

98 19 11
                                    

Szykowałam się spokojnie na wilcze zebranie (czyli spóźniona już dobre dwadzieścia minut zastanawiałam się, czym zapchać niekończącą się pustkę w żołądku), gdy zadzwonił do mnie Quills. Poczułam się ździebko skołowana, no bo nie oszukujmy się, chyba już powinien być przyzwyczajony do tego, że z moją punktualnością, zwłaszcza w wakacje, bywa naprawdę różnie. Jakim cudem tak nagle skończyła mu się cierpliwość? Takie natrętne poganianie nie było przecież w jego stylu. W jego stylu byłby profilaktyczny ochrzan, gdy dotrę już na miejsce, a tak...

No w każdym razie łatwo dało mi to do myślenia, że prawdopodobnie wydarzyło się coś, co nie mieściło się w ramach szeroko pojętej normy (o ile o jakiejkolwiek normie można mówić w odniesieniu do zgrai wilkołaków polujących na zgraję demonów) i chyba nie wypadało mi tego olać, by potem beztrosko udawać, że nie słyszałam dzwonka.

To znaczy... nie słyszałam dzwonka. Wyłączenie go było pierwszą rzeczą, której dokonałam, gdy tylko dostałam telefon pierwszy raz do ręki. Sama nie mam pojęcia, co w ogóle mam na niego ustawione. Po prostu zorientowałam się, że ktoś dzwoni, dzięki temu, że kątem oka uchwyciłam błyśnięcie ekranu.

Odebrałam, doszedłszy do wniosku, że albinos z pewnością już by się rozłączył, gdyby nie chodziło o nic istotnego.

– Leah, jesteś już w drodze? – spytał od razu, gdy tylko burknęłam coś bliżej nieokreślonego po uniesieniu słuchawki do ucha.

– Zaraz, śniadanie jem – warknęłam, próbując posmarować bułkę masłem jedną ręką. Łatwe to nie było.

A nawet jeśli było łatwe, moją koordynację ruchową przerosło po tysiąckroć.

– To weź się trochę spręż, co? – zaproponował pozornie rozluźnionym tonem, który nie wróżył niczego dobrego. Używa go zawsze do poprzedzenia jakiejś niewygodnej prośby. – I wejdź po drodze po Gabrysię, jakbyś mogła.

A nie mówiłam? Takiego to by walnąć nieheblowaną deską...

– A jakbym nie mogła? – wymamlałam, opluwając się kawałkiem pomidora. Szlag, a miałam go na kanapce położyć, zamiast tak pogańsko jeść samego...

– Musisz – uciął Alfa. – Jeśli dobrze zrozumiałem, to coś jej leży na wątrobie. Kryzys egzystencjalny w dużym skrócie. Chociaż ona to określiła jako „kryzys egzystencjonalny".

To akurat mogłam sobie wyobrazić bez większego wysiłku.

– Doprawdy potworne – jęknęłam, wywracając oczami. – I co ty teraz z tym zrobisz?

– Weź postaraj się ją przekonać, że życie jest piękne. A jak to się nie uda, to chociaż jej wytłumacz, że to ostatni raz, gdy do czegoś ją zmuszamy, a potem będzie sobie mogła zadecydować, czy chce walczyć z nami, czy iść w piździec. Znaczy się... czy woli być człowiekiem.

– Sama uważam, że życie jest do dupy, i jestem za tym, by poszła w piździec już teraz – uświadomiłam chłopaka z pełnym okrucieństwem. – Chyba nie będę potrafiła być odpowiednio przekonująca. I co ci właściwie po jej obecności dzisiaj? Nie chce laska być wilkołakiem, to niech nie będzie, jej wybór. Ten jeden raz będzie spokojniej.

– Problem w tym, że ona jest nam dzisiaj autentycznie potrzebna. – Twardo obstawał przy swoim, za nic mając pojawiające się w moim głosie zniecierpliwienie.

– Ciekawe do czego – prychnęłam. Pomyliłam się i zamiast do lodówki, walnęłam opakowanie sera do mikrofalówki. – Poza tym, to ona przypadkiem nie chciała tym wilkołakiem być? Co jej się tak nagle odwidziało?

– Embry jej przypomniał, że jako dziewczyna ma prawo wyboru. No i masz. Wyślę ci smsem adres.

Zgrzytnęłam zębami tak donośnie, że blisko połowa z nich mnie zabolała. Niemal w tym samym momencie zacięłam się paskudnie podczas krojenia pomidora na miejsce tamtych trzech, które zdążyłam zjeść w międzyczasie.

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz