Rozdział 14

99 19 4
                                    

Okazało się, że zdecydowanie najtrudniejszym zadaniem tego dnia nie było wcale przekonanie wszystkich wkoło do swoich racji, lecz spakowanie się w piętnaście minut, które zostały mi łaskawie wyznaczone pod groźbą o treści: „jak nie zdążysz, to sama sobie tam pójdziesz". Gołym okiem widać było, że rodzice – a zwłaszcza mama – są na mnie źli jak jasna cholera, czemu zresztą wcale się nie dziwiłam, wolałam więc się nie odzywać i potulnie dostosować do wszelkich instrukcji, jednocześnie z ledwością powstrzymując cisnący się na usta uśmiech satysfakcji.

Wygrałam wojnę, można powiedzieć. Wojnę, której nie miałam najmniejszych szans podołać, która z góry wyglądała na przegraną bez odwołania. Napawało mnie to taką satysfakcją, że momentami aż popadałam w głupkowaty samozachwyt. Dłonie drżały mi od euforii, chciałam zerwać się i zacząć tańczyć w kółko z rozpierającej mnie energii. Dawno nie czułam się tak dobrze.

Szlag, właściwie to nadal nie wiedziałam, w czym rzecz. Pokochałam nasz dom, bardzo szybko się do niego przyzwyczaiłam i oprócz tego, że faktycznie dość ciężko było dostać się z niego do miasta, nie widziałam w nim kompletnie żadnych wad. Wprawdzie nie przypominał okazałej przedwojennej rezydencji z gotyckimi wieżyczkami, o jakiej skrycie marzyłam od ósmego roku życia i na którą odkładałam każdą złotówkę, odkąd tylko przyznano mi kieszonkowe, ale był cudowny. I ja chciałam w nim mieszkać, naprawdę... tylko do naszego starego mieszkania coś ciągnęło mnie z taką siłą, że po prostu nie byłam w stanie tego zignorować. Siedzący we mnie wilk całym sobą krzyczał, że tam właśnie, w tym szarym postsocjalistycznym bloku, jest moje miejsce na ziemi. Że choć to stąd miałam bliżej do lasu i natury, które powinny przecież być moim środowiskiem, to właśnie na tamtym osiedlu znajduje się coś... coś, czego nie umiałam choćby nazwać, ale bez czego nie mogłam żyć, co było mi potrzebne jak powietrze do oddychania. Cały mój charakter nienawidzącego miast odludka wskazywał na to, że ta decyzja to nie jest najlepszy pomysł, ale ja wiedziałam, że zostawiłam w tamtych murach jakąś integralną cząstkę samej siebie, której nie mogłam się pozbyć. To by było jak amputacja kończyny.

Dodatkowo męczyło mnie jeszcze uczucie, jakbym nie była w tym mieszkaniu ładnych parę lat, choć tak naprawdę minęło ledwie pół roku. Nie rozumiałam samej siebie.

Próbując nie skupiać się na niejasnych odczuciach, odsunęłam wszystkie rozterki na bliżej nieokreślone „później" i wzięłam się za ekspresowe pakowanie. Powrzucałam do dużej torby podróżnej wszystko, co wydało mi się niezbędne do życia, po chwili poleciałam po jeszcze jedną, po następnej dorzuciłam jeszcze transporter z Kotem i kuwetę, i stanęłam wreszcie pod drzwiami, gdzie czekała na mnie wściekła jak sto nieszczęść mama. Zauważyłam, że na widok mojej z trudem maskowanej radości zaczęła nieco pękać, lecz była na tyle dumna, że postanowiła mi tego nie okazywać i jak najdłużej zgrywać obrażoną. Nie przejmowałam się tym szczególnie. Przez tą dziwaczną, nieco przypominającą sen radość przejmowałam się naprawdę niewieloma sprawami.

Zdziwiłam się odrobinkę, gdy Ladon w ostatnim momencie władował nam się do samochodu, ale nie dociekałam. Wolałam nie zastanawiać się nad tym, co to dla mnie oznaczało. Pewnie szykowała mi się kolejna gadka z rodzaju „ale ja się o ciebie martwię, gdy nie mogę na ciebie patrzeć przez całą dobę".

Gdy już wtaszczyliśmy moje szpargały na trzecie piętro, otrzymałam porcję pieniędzy wraz z nakazem „przeżyj" i zostałam zasypana pierdylionem wskazówek brzmiących z grubsza identycznie – mianowicie: „siostra, nie zabij się, bo jak się zabijesz, to przysięgam, że cię wskrzeszę i zabiję jeszcze raz" – mogłam wreszcie zamknąć za rodzinką drzwi i odprowadzić wzrokiem ruszający spod bloku samochód. Z pewnym rozrzewnieniem wyobraziłam sobie, jak będzie wyglądał ich pierwszy wieczór po tym, jak córka postanowiła dorosnąć i wyprowadzić się na swoje – jak tata otwiera szampana, mama krzyczy i skacze do głośnej muzyki, a Ladon leży brzuchem do góry na kanapie z wyrazem bezbrzeżnej ulgi na twarzy...

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz