Rozdział 10

132 19 11
                                    

Nie lubię chodzić skrótami.

Tak jest, potrafię docenić oszczędność czasu, jaką gwarantują. No litości, przecież jestem tak okropnie leniwa, że nieraz nie mam siły nawet sięgnąć po szklankę z wodą stojącą tuż obok mnie, więc to chyba wystarczający powód, by uwierzyć, iż naprawdę doceniam, że dzięki skrótom łatwo pomniejszyć swoją męczącą pieszą wędrówkę o choćby parę głupich centymetrów. Tylko problem w tym, że zawsze, gdy łażę jakimiś opłotkami w towarzystwie moich ulubionych wilczych przyjaciół, czuję się jak bohaterka wyjątkowo beznadziejnej książki dla młodzieży o młodocianych gangach. Od razu boję się, że każdy, kto mnie zobaczy, zaraz zacznie sobie wyobrażać mnie z petem na wardze, jak przez potłuczony telefon krzyczę do rodziców: „starzy, nie róbcie siary", tworząc jednocześnie balony z gumy do żucia. Wstyd mi za nas było, gdy tak pałętaliśmy się na wąskich uliczkach i w gorszych dzielnicach... tylko że byłam w mniejszości. Chłopakom nigdy to nie przeszkadzało, więc to normalne, że gdy zgłosiłam nieśmiały sprzeciw odnośnie wybrania się na stare miasto skrótem, zostałam przez nich zwyczajnie zakrzyczana. Tudzież podsumowana słowami „młoda, nie pękaj".

Moim zdaniem spokojnie mogliśmy przejść kulturalnym chodniczkiem. Wyszłoby się nim na ulicę przy dworcu kolejowym, minęło zabytkową wieżę ciśnień i już właściwie było na miejscu, ale moi przyjaciele instrukcji albo nie zrozumieli, albo zwyczajnie nią wzgardzili. Według nich ze skrótu skorzystać należało, i to wręcz niezwłocznie, za nic jednak nie udało mi się wyciągnąć, dlaczego tak cholernie im na tym zależało. Chcieli tu anomalii szukać? Równie dobrze można przecież od głównych ulic zacząć.

Dość szeroka droga pięła się zaskakująco stromo w górę. Do kulturalnego chodniczka było jej tak daleko, że z pewnością żadnego nigdy na oczy nie widziała. Z tego, co wyczytałam na zamazanej przez dresiarzy nazwami klubów sportowych tabliczce, nawierzchnia przygotowywana była jakoś tak od zeszłego roku pod kładzenie asfaltu, lecz oprócz tego na wpół zapomnianego znaku nic o tym nie świadczyło. Powstałe przez ostatnie deszcze błocko stwardniało w dzisiejszym radośnie przygrzewającym słonku niemal na kamień, zastygając w takich kształtach, w jakie uformowały je wcześniej koła samochodów. Cholernie łatwo było tam sobie wychlastać wszystkie ząbki, zwłaszcza jeśli było się mną i wciąż czuło na karku palące spojrzenie własnego Pecha, tylko czekającego na dogodną chwilę, by zaatakować.

Zabudowa przedstawiała się równie optymistycznie: stare familiaki miały maksymalnie dwa poziomy, wysokie strychy i maleńkie okienka, a niegdyś biała farba łuszczyła się ze ścian jak płaty zaatakowanej jakąś wyjątkowo nieładną chorobą skóry. Do wnętrz mieszkań nie dało się zajrzeć, bo we wszystkich szybach błyskały poszarzałe od dymu papierosowego firanki. Tandetne drzwi, wyglądające na takie, którym jeden kopniak wystarczyłby do tego, by rozłożyły się na części pierwsze, przeważnie stały otworem, zapraszając do ciemnych, ciasnych klatek schodowych, z których na odległość było czuć pleśnią. Na zbitej z byle czego ławeczce przed jednym z budynków siedział przygarbiony staruszek, obserwujący nas ciekawie, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu krótkowidza.

To po prostu była jedna z tych ulic, o których istnieniu w dużych miastach wiedzieli wszyscy, lecz i tak w razie czego nikt się tam nie zapuszczał, traktując swe uzębienie zbyt poważnie, by tak ryzykować. Przyjezdni czegoś takiego nie mogli zobaczyć, poruszając się jedynie bardziej reprezentacyjnymi trasami, a wszyscy pozostali odwracali wzrok, woląc udawać, że nie istnieje. Mi osobiście zawsze było szkoda ludzi mieszkających w takich warunkach. Wiedziałam, że jest ich aż przerażająco wielu, ale co ja mogłam z tym zrobić? Chciałabym im jakoś pomóc, ale co mogłam zdziałać sama? Najpierw musiałabym zmienić ich mentalność.

Słonko przygrzewało radośnie z idealnie czystego nieba, parząc w odsłonięte fragmenty ciała. Było okrutnie gorąco. Ponad błotnistą patelnią powietrze lekko falowało, a pobliska wieża ciśnień wznosiła się nad tym wszystkim jak jakaś cholerna fantastyczna fatamorgana. Quills, Embry i Sam szli przodem, rozmawiając o czymś z przejęciem. Cała reszta wlokła się za nimi apatycznie, zbiwszy w gadające głośno grupki. Tylko ja snułam się całkiem sama, i to zupełnie tak, jakbym miała zaraz paść na ziemię i nie wstać nigdy więcej. Mniej więcej tak właśnie się czułam. Nie dość, że zdecydowanie za dużo zjadłam, to jeszcze ten ukrop...

Uszkodzona dusza 2: END OF THE BEGINNINGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz