Miałam dzisiaj mega zapiernicz, cały dzień prawie poza domem.
Szkółka, super, tak jak zawsze chęć popełnienia samobójstwa wzrasta o 300%. Jakoś udało mi się ją przeżyć. Pędze do metra, oczywiście światło przy przejściu dla pieszych musiało zmienić się na czerwone tuż przed moim nosem. Nie wspomniałam jeszcze, że padał deszcz i wiał silny wiatr.
Jakoś udaje mi się wejść do takiego podziemnego tunelu jakby, ale to jeszcze nie była stacja. Byłam tu umówiona z dziewczyną co mi podręcznik do WOK'u miała sprzedać. Tyle, że ona kończy lekcje później więc sobie poczekałam do 15:20 (moja ostatnia lekcja kończy się w czwartek o 14:40). Na szczęście nie było jakiś niewiadomego pochodzenia problemów więc zlazłam na stację.
Miejsce siedzące udało mi się zdobyć dopiero w połowie drogi, ale zawsze coś.
Kiedy tak sobie beztrosko siedziałam, sprawdziłam, o której mam autobus. Najlepiej pasował mi na 15:41. Kiedy wysiadałam z metra była 15:38 więc rzuciłam się pędem na przystanek. Zazwyczaj idę sobie kawałek dalej, żeby wsiąść na stacji początkowej i mieć jakieś normalne miejsce, ale teraz się spieszyłam więc poszłam na drugi. W sumie to zaraz za pierwszym, ale dzieli je ruchliwe skrzyżowanie i dużo świateł.
Autobus spóźnił się 10 minut, ale cieszmy się z pozytywów. Gdyby przyjechał za wcześnie to by mi uciekł i czekałabym jeszcze dłużej.
Dobra, podjeżdża i już wtedy widzę co dzieje się w jego wnętrzu. Ledwo wlazłam do środka, tak dużo ludzi było. Ścisnięta jak sardynka jadę, a na każdym przystanku dopakowują się kolejni ludzie. W pewnym momencie myślałam, że... Nie wiem, w sumie to nie myślałam, było tak okropnie.
Ech... Taka godzina, że największe korki na świecie. Zbliżam się do punktu docelowego tuż przed 17:00, o której mam zajęcia z fortepianu. Wysiadam i idę.
Było fajnie, muszę przyznać, ale krótko T_T trwa to jedyne 30min.
Wreszcie wracam do domu. Jem obiad, który oczywiście nałożyła mi mamusia i potem siedziała w tej jadalni jakby ją tam zassało. Musiałam wepchnąć dużą porcję klusków z kiełbasą. To było takie doprawienie dnia. Nie wytrzymałam jednak i znowu, mimo moich zasad, zwróciłam część posiłku. Nie cały, ale trochę. Zroniłam to po tym, jak zobaczyłam, że przekroczyła limit! Nie mogłam na to pozwolić.
Jeżeli myśleliście, że to koniec to byliście w błędzie. Na 18:30 miałam jogę. Mega się zrelaksowałam, ale też trochę się poruszała i porozciągałam. Ogólnie spoko. Plus słodziutkie kociuchy, które lizały mi stopy, żebym je pogłaskała. To akurat nie było aż takie fajne.
Okej,skonczyło się o 20:00. Wróciłam do domu, odrobiłam lekcje i już była 21:00. Wtedy poszłam się myć i postanowiłam, że napiszę coś na Wattpada.
Także oto jestem i przejdę teraz to statystyk.
Waga: 63,7kg
Co zjadłam:
Mała łyżeczka cukru 20kcal (5g)
Gruszka 75kcal (130g)
Kluski rzucane na wodę 338kcal (200g)
Kiełbasa smażona 266kcal (100g)
Pół batona 78kcal (20g)Razem 762kcal (nie odliczam zwrócenia posiłku)/700kcal