Rozdział 15. Kochana Ginny cz.1

116 4 0
                                    

Coś było z nim nie tak. Bardzo, bardzo nie tak, a on nie chciał mi nic powiedzieć.

Ginny miała rację jedynie w połowie – szlabany u Snape'a nie stały się najgorszym okresem w moim życiu. Owszem, nie obywało się bez złośliwości ze strony nauczyciela, a kary kończyły się grubo po rozpoczęciu ciszy nocnej, jednak one same wcale nie były takie złe. Segregowanie starych prac uczniowskich z eliksirów, polerowanie nagród w Izbie Pamięci, raz opiekun Ślizgonów oddał mnie pod opiekę profesora Flitwicka, który potrzebował pomocy przy robieniu ozdób świątecznych. Przez długi czas spędzony albo gabinecie Snape'a, albo nad pucharami czy odznakami do pokoju wspólnego Gryffindoru wracałam późno, bardzo zmęczona i najczęściej rozdrażniona.

Jednak nie o szlabany tu chodziło. Raczej o to, co wydarzyło się tuż po jednym z nich.

Był piątek, pierwszy dzień mojej kary. Snape – w porównaniu z tym, co miało dziać się później – okazał wyjątkową łaskawość, wypuszczając mnie ze swojego gabinetu już o dwudziestej trzeciej. Wtedy dostałam te pokryte gryzmołami, ledwo czytelne wypracowania do posegregowania. Ziewając co chwilę, pocierając zmęczone oczy i w jakimś stopniu ciesząc się z rozpoczęcia weekendu, szłam powoli schodami do Wieży Gryffindoru. Gdy byłam na pierwszym piętrze, zduszone głosy na korytarzu przykuły moją uwagę. Jako prefekt miałam obowiązek ukarania uczniów wałęsających się po szkole o później porze. Poprawiłam sobie szatę, po czym poszłam sprawdzić kto z kim i dlaczego.

Ruszyłam powoli korytarzem, ignorując te jakby złowrogie cienie rzucane przez pochodnie. Już miałam odchrząknąć, by później swoim normalnym tonem powiedzieć „Za wałęsanie się nocą po zamku odejmuję...", już miałam przybrać surowy wyraz twarzy, już miałam skręcić w prawo, kiedy usłyszałam cichy, brzmiący troską głos McGonagall.

– Na pewno sobie poradzisz?

Nie zdążyłam nawet unieść brwi, gdy odezwała się druga osoba, tym razem ochryple, z trudem.

– Na pewno, pani profesor. Dam... sobie... radę...

Na początku nie rozpoznałam tego głosu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że należy on do Teodora.

Przestraszyłam się. Nigdy wcześniej nie słyszałam, by chłopak był tak... zmęczony. Jakby ledwo miał siły oddychać.

Z mocno tłukącym się w piersi sercem postąpiłam krok do przodu i ostrożnie wyjrzałam zza zakrętu.

W odległości jakichś trzydziestu stóp ode mnie, przed drzwiami klasy transmutacji stała McGonagall, a o ścianę naprzeciw niej opierał się Teodor. Udało mi się dostrzec, że jest o wiele bledszy niż zwykle, jego nogi drżą, dłonie powoli zsuwają się po ścianie, tak jakby nie był już w stanie zbyt długo utrzymać się w pozycji stojącej.

Moje serce gwałtownie przyspieszyło, a mnie samej zaczęło się wydawać, że oddycham jakoś głośniej niż zwykle.

O co im chodziło?

McGonagall wpatrywała się w Teodora z zaciśniętymi mocno wargami. On na nią nie patrzył – błądził wzrokiem po posadzce. Drżał. Całe ciało chłopaka atakowały dreszcze, a ja powoli nie mogłam na to patrzeć.

W końcu nauczycielka odezwała się stanowczo:

– Idziemy do Skrzydła Szpitalnego, absolutnie. Nie ma mowy, by został pan teraz tutaj, po tym wszystkim... Panie Nott!

To było jak nagłe uderzenie wiatru, powodujące stado drgawek przebiegających od końca palców prawej ręki aż po kark, to było jak pchnięcie prosto w mostek, wystarczające, by oddech niespodziewanie gdzieś uciekł, to było gwałtowne, zaskakujące, a jedyne, co zdołałam wtedy zrobić, stanowiło zakrycie sobie ust dłonią, by nie krzyknąć.

Jeden jedyny wyjątekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz