Rozdział 22. Odbicie

106 4 0
                                    

Błysk bieli. Tak jakby tamto piekło w jednej chwili się skończyło, ustępując miejsca niebu. Bo choć nadal czułam ból, był on znacznie, znacznie mniejszy. Nie ustąpił całkowicie, jednak na pewno w jakimś stopniu się od niego uwolniłam. Nawet takie niewielkie jego osłabnięcie przyniosło mi niewiarygodną ulgę.

Zatrzepotałam powiekami, a sekundę później ujrzałam ciemność kontrastującą ze światłością, która na moment ogarnęła mój umysł. Leżałam na jakimś twardym, zimnym podłożu, takim jak w sali obrony przed czarną magią. Nad sobą widziałam wysoki, bardzo wysoki sufit, jeszcze wyższy od tego w budynku głównym Instytutu. Dopiero po chwili zauważyłam, że jest zdobiony olbrzymimi potężnymi łukami. Skierowałam wzrok w prawo. Zobaczyłam ogromne okno, jeszcze większe od tych w Hogwarcie, zakończone u góry ostrym łukiem. Na zewnątrz widziałam ciemność nieskalaną przez nawet najmniejszy promień światła. To nie była noc – noc nie przerażała tak bardzo swoim mrokiem.

To po prostu była pustka.

Uniosłam się z trudem na łokciach, sycząc cicho, kiedy moje plecy przeszył ból. W uszach mi szumiało. Zamknęłam oczy i potarłam dłonią czoło.

Gdzie ja w ogóle jestem?

Rozejrzałam się po sali, w której się znalazłam. Swoim wyglądem przypominała wnętrze kościoła katolickiego. Prócz potężnego, kolebkowego sklepienia oraz kolosalnych okien, na ścianach dostrzegłam zarysy jakichś malowideł; postacie na nich przypominały anioły. Dodatkowo wokół mnie znajdowało się co najmniej kilkadziesiąt kandelabrów, których zapalone świece stanowiły jedyne światło w całym pomieszczeniu.

Nie licząc nich, nic więcej w nim nie było. Prócz mnie oraz świec plamiących woskiem marmurową, połyskującą lekko posadzkę.

– Boże – wymamrotałam. – Umarłam.

Nie no, nie mogłam umrzeć! Przecież nie tak wyglądały zaświaty!

Raczej...

Zebrałam w sobie siły i powoli wstałam. Zakręciło mi się w głowie, przez co zatoczyłam się, ale nie upadłam. Odczekałam chwilę, aż mój umysł powróci do normalnego stanu, po czym podeszłam do najbliższego kandelabru. Metal był brudny i zmatowiały.

– Jeśli faktycznie umarłam – mruknęłam do siebie, zbliżając dłoń do ognia – to nie powinno mnie to boleć.

Jednym ruchem włożyłam do płomyczka świecy kilka palców, a później odskoczyłam z krzykiem, chwytając się za sparzoną rękę.

– Boże, Boże, tak, Hermiono, to było takie mądre! – skarciłam się, ssąc bolące miejsca.

No, ale przynajmniej nie umarłam. To było najważniejsze.

I kiedy tak dreptałam w miejscu, besztając się w myślach za swoją głupotę, znowu rozbłysło białe światło. Tym razem gdzieś daleko przede mną, na końcu sali. Spojrzałam w tamtym kierunku, mrużąc oczy. Ogromne, dwuskrzydłowe drzwi rozwarły się, wpuszczając do pomieszczenia jasność, która przegnała mrok. Poza nią nie widziałam przez wrota niczego więcej.

Z wrażenia przestałam ssać poparzoną skórę i opuściłam dłoń. Nie zastanawiając się zbyt długo, ruszyłam do miejsca, z którego wydobywał się blask. Moje myśli skupiły się tylko na tym, by iść, by nie stać w miejscu wśród jakichś świec, by coś odkryć. Niemal obsesyjnie pragnęłam dowiedzieć się, co na mnie tam czeka.

Przeszłam chyba już pół drogi, kiedy gdzieś za plecami usłyszałam rozbawiony, dziwnie znajomy głos.

– Nie idź w stronę światła.

Jeden jedyny wyjątekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz