Rozdział 33. Rany

105 4 0
                                    

Kremowe, łukowate sklepienie, kamienne mury, ciemność za oknem. Obserwuję ogień tańczący w uchwytach pochodni. Ściskam miękką pościel, kiedy płomienie zaczynają lizać ściany. Chcę się cofnąć, uciec, ale skóra zajmuje się żarem. Chcę go z siebie zdrapać, drapię paznokciami do krwi. Jęczę żałośnie, starając się pozbyć udręki. Ktoś krzyczy i dopiero po pieczeniu gardła orientuję się, że to ja. Wrzeszczę, wyginając się w łuk. Wszędzie widzę ogień. Pełznie po mnie, czuję go, każdy dotyk dodaje kolejnych męk. Milknę, kiedy gorąca ciecz o metalicznym posmaku znów wypełnia mi usta. Duszę się.

Opadam w ciemność.

***

Dostrzegam Granger rzucającą się na łóżku. Chcę do niej podbiec, ale czuję, że coś krępuje moje ręce i nogi. Patrzę w dół. Metalowe kajdany oplatają mi kończyny, pozbawiając możliwości ruchu. Szarpię się szaleńczo. Krzyczę, by mnie wypuścili, krzyczę do utraty tchu. W szeroko otwartych, podwójnych drzwiach staje Stone. Przesuwam wzrokiem po jego twarzy, oczy są mętne jak u topielca, niżej poderżnięte gardło. Zbliża się ze złowieszczym uśmiechem. Z jego brody spływa krew. Moja dłoń nagle staje się wolna. Chwytam stojący na stoliku obok kubek i w amoku rzucam nim przez komnatę. Znów krzyczę, bo Stone nagle znajduję się tuż przy mnie. Przyciska lodowate palce do moich powiek. Pali je.

Nie widzę już nic.

***

Powoli rozchyliłam powieki. Wokół mnie panował półmrok. Niespiesznie uniosłam głowę i spojrzałam w lewo. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że znajduję się w skrzydle szpitalnym. Niedaleko ciągnął się rząd staranie zasłanych łóżek, między którymi stały złożone parawany. Niewielka, zapalona lampka oświetlała rozłożone na stoliku nocnym butelki oraz fiolki. Nikogo innego prócz mnie nie dostrzegłam.

Nie wiedziałam, która jest godzina ani ile już minęło czasu, odkąd wylądowałam w tym miejscu. Leżałam na plecach, przebrana w piżamę i przykryta miękką kołdrą. Było daleko do świtu – niebo wciąż nie rezygnowało z granatowej barwy. Nie zauważałam zarysów chmur ani blasku księżyca.

Popatrzyłam w prawo i rozchyliłam usta ze zdziwienia. Kilka łóżek dalej leżał Teodora, również otulony kołdrą. Jego pierś miarowo unosiła się i opadała, słyszałam cichy oddech chłopaka. Miał szczęście. Wciąż spał.

Wbiłam wzrok w sufit. Wydarzenia z lochu uderzyły we mnie w jednej chwili, mimo że strasznie chciałam odpędzić się od tych wspomnień. Skronie przeszył ból, przeguby, ramiona, szyja, obojczyki, całe ciało w sekundzie zaczęło piec. Syknęłam cicho i wyciągnęłam spod kołdry ręce. Były zabandażowane, od wierzchów dłoni w górę, ale nawet w takim marnym świetle widziałam, że materiał nasącza się szkarłatem.

Położyłam powoli ręce na kołdrze. Zacisnęłam powieki, spod których wypłynęło kilka łez.

Nawet nie zorientowałam się, kiedy ponownie oddałam się we władanie Morfeusza.

***

Obudziły mnie podniesione głosy mieszające się z tymi przyciszonymi.

– Pani Pomfrey, co z nią?!

– Ciszej, panie Weasley.

– Profesor McGonagall, co się tam dokładnie wydarzyło? Chyba mamy prawo wiedzieć!

Uchyliłam ostrożnie powieki. Poraziło mnie jasne światło dnia, dlatego znów je przymknęłam. Nie umknęło to jednak uwadze moich przyjaciół.

– Hermiona!

– Jak dobrze!

Gdyby pani Pomfrey, średniego wzrostu czarownica w białym fartuchu, nie zagrodziła im drogi, dosłownie rzuciliby się na mnie. Ginny na pewno płakała, miała zaczerwienione oczy i zaróżowione policzki, ale spojrzenie pełne ulgi. Chyba nigdy nie wiedziałam tak bladego oraz zdenerwowanego Rona, w dodatku wyłamującego sobie palce jak Goyle. Szata Harry'ego była pognieciona, a krawat krzywo założony, zaś sam Wybraniec – niesamowicie zestresowany. Obok nich stała McGonagall z poważnym wyrazem twarzy, w którym dostrzegałam również nutę złości, no i szkolna pielęgniarka, stanowczo zakazująca komukolwiek zrobienia jeszcze jednego kroku w stronę mojego łóżka.

Jeden jedyny wyjątekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz