Rozdział 34. Bunt

114 5 1
                                    

– Zabiłam go, do...

– Nie klnij, nie zniżaj się do poziomu szlam.

– Czy ty tego nie rozumiesz?! MÓJ NAJLEPSZY PRZYJACIEL NIE ŻYJE! Kochałam go, do cholery!

– Tak, powtarzasz to od paru dni.

– Jesteś okrutny.

– Może usłyszę od ciebie wreszcie coś nowego, na przykład dlaczego jesteś tak bezmyślna i...

– Skończ. Zasłużyli na to, oboje.

– Jesteś nienormalna.

– Zasłużyli na to.

– Czarny Pan nie będzie zadowolony.

– Czyżby? Zamkną Hogwart.

– Na twoim miejscu nie pokładałbym zbytnich nadziei w otrzymanie nagrody. Zostaniesz ukarana, oczywiście o ile najpierw cię nie złapią i nie wsadzą do Azkabanu.

– Przestań. Nie mają pojęcia, że tu jestem, przecież już parę razy przetrząsnęli zamek... Co ze Snape'em?

– Nic. Musiał mieć porządne argumenty, jakoś się wszystkiego wyparł, skoro na lekcjach uczy jak gdyby nigdy nic.

– Sukinsyn. Nie pomógł mi.

– To Snape.

– A ty? Dlaczego to robisz? Pomagasz?

– Powody zatrzymam dla siebie. Zresztą, pół-przytomna i całkowicie rozbita stąd nie wyjdziesz, kiedy o północy otworzą zamek. Zajmujesz Pokój Życzeń, a ja mam w nim coś do zrobienia.

***

Obudziłam się przed południem. Właściwie to pani Pomfrey mnie obudziła, podając śniadanie i nową porcję eliksirów. Podciągnęłam się do pozycji siedzącej, po czym ziewnęłam krótko. Żebra z każdym kolejnym dniem coraz mniej dokuczały. Szybko zabrałam się za posiłek – kilka kanapek oraz kubek herbaty – a pielęgniarka zaczęła krzątać się wokół mnie. Wygładziła kołdrę, odniosła puste kubki po miksturach, przygotowała świeże bandaże. Kiedy jednak chciała wytrzepać moje poduszki, gwałtownie ją zatrzymałam, prawie krztusząc się herbatą.

– Nie, nie! – wychrypiałam. Oczy zaszły mi łzami. – Są w porządku.

Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem. Z trudem je wytrzymałam.

– Naprawdę.

Odchrząknęła, po czym zabrała mi pusty talerz i położyła go na stoliku.

– Nie zapomnij o eliksirach – rzuciła krótko. – Zaraz zmienię ci opatrunki.

Taak, wręcz paliłam się, by zobaczyć to, co sobą skrywały.

Swój koszmar pamiętałam jak przez mgłę, jedynie jego urywki, ale dowodem nieprzespanej nocy były właśnie zdarte strupy oraz piekące od wrzasku gardło. Gorzkie specyfiki od czarownicy wcale go nie ukoiły. Bolała mnie głowa i czułam się okropnie osłabiona, nawet mimo cudownego eliksiru nasennego.

Śnieg znów sypał, gdy pani Pomfrey powoli odwijała moje bandaże, ukazując rozoraną na nowo skórę. Właściwie nie do końca rozoraną – magicznie, w dodatku w przyspieszonym tempie, znów się goiła. Rany już nie krwawiły, a tam, gdzie strupów nie sięgnęły paznokcie, stopniowo pojawiały się różowe blizny. Postanowiłyśmy zostawić wszystko bez osłony, tak jak resztę mojego ciała, na której również dostrzegałam zaczątki blizn.

Kobieta zbierała zużyte bandaże, a ja obserwowałam jej poczynania. W końcu wzięłam nieco głębszy wdech.

– Pani Pomfrey, czy będę mogła jutro wyjść? – spytałam z nadzieją.

Jeden jedyny wyjątekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz