5. Ojciec Jiae

317 23 2
                                    

   Moje oczy spojrzały w kierunku obcej istoty. Jiae przycisnął bardziej swoje ręce, do mojego uda, robiąc mi nieświadomie pewnie siniaka.
   Zacząłem stawiać powoli kroki w tył. To nie miało sensu skoro i tak wampir nas widział.
   Nie mogę się bać. Muszę się ogarnąć i obronić syna... Chwyciłem jego drobną dłoń, żeby po chwili pobiec w kierunku przeciwnym, skąd wcześniej przyszedłem z teleportu.
   Nie pamiętam kiedy ostatnio tak się bałem, nawet nie o siebie, tylko o małego. Ciągnąłem go, a jego krótkie nóżki rzecz jasna nie nadążały za mną, przez co było kilka potknięć. Wtedy odwracając się, nie zauważyłem za sobą już obcego typa.
   Zrezygnował? Gdzie są straże?! Czy nikt nie wie, że coś się dzieje?!
   — Tato, co się dzieje? — zapytał szeptem mały, niemiłosiernie dysząc jak traktor — Oh, jest ich więcej.
   Po tym stwierdzeniu, gdy odwróciłem ponownie głowę zobaczyłem ich już trzech. Wampiry wykazywały się niezwykłą szybkością, przez co nie miałem ani chwili na zastanawianie się. Wybiłem szybę okna z pomocą magii, po czym zgrabnym ruchem skoczyliśmy z otworu.
   — Boje się! Wysoko!
   — Machaj tymi skrzydłami! — krzyknąłem trochę zbyt surowo, ale tylko dlatego żeby jak najszybciej oddalić się od rozbitego okna.
   Wampiry nie potrafiły latać, to była jedna z ich słabości. Natomiast to nie zmieniało niczego, bo w skakaniu też byli dobrzy, jak i w lądowaniu z wysokości.
   Przystanęliśmy na którymś z ukośnych dachów. W końcu musiałem mu powiedzieć, że jakby się coś stało, ma wiać gdzie pieprz rośnie. Nie obyło się bez sprzeciwów typu, że beze mnie nigdzie nie idzie, więc nie wiedziałem czy był w tym jakiś sens.
   Wokół była ciemność i panowała nieskazitelna cisza. Wydawało się, jakby było wszystko w porządku, a jednak...
    Wystrzeliłem w powietrze sygnał alarmujący o niebezpieczeństwie. Była to fajerwerka, tylko koloru czerwonego, która rozświetliła niebo, by po chwili zniknąć. Potem zawyła syrena.
   Niestety w ten sposób zdradziłem swoją pozycję. Palcem wskazałem Jiae, dokąd polecimy, jednak tak jak to zrobiłem, tak szybko zrobiło mi się słabo. Zatoczyłem się. W ostatniej chwili puściłem rękę małego, żeby nie ściągnąć go ze sobą na dół.  Wiedziałem, że to wina osłabienia. W tej chwili zacząłem nienawidzić tego cholernego blondasa, bo to była jego wina.
   — Tato?!
   Umysł podpowiadał mi żebym się ogarnął, jednak ciało domagało się natychmiastowego odpoczynku. Nie pamiętam tego, kiedy przed oczami zobaczyłem całkowitą ciemność. Nie pamiętam tego, kiedy zacząłem spadać.

   Ponownie miałem siedemnaście lat. Beztroskie nastoletnie chwile i zwyczajny tryb życia w większości spędzany na nauce i treningach. Byłem doskonałym szpiegiem i skradaczem na takim poziomie, że nawet straż nie wiedziała, kiedy i gdzie przechodzę. To było dobra technika zdobywania doświadczenia. Byłem z siebie dumny, chciałem poszerzać swoją wiedzę i horyzonty, aby w przyszłości pomagać Rimowi, gdy przejmie tron.
   Potem przyszła ta chwila zwątpienia. Stwierdzenie, że czegoś brakuje i chce się spróbować. Typowe cholerne dorastanie i ekstaza.
   Ponownie wpuściłem go do swojej komnaty przez okno. Widywaliśmy się co jakiś czas, na tak zwany "koleżeński układ". Było to tajemnicą, bo jak to książę może robić niewiadomo co, a ślubu nie ma?
   Szczęśliwe zakończenie? Nie. Nigdy takiego nie było. Rosnący brzuch, rozczarowanie, chowanie swojego ciała pod stertą ciuchów. Skończyła się ekstaza i tajemne spotkania. Przedłużanie, jakby miało magicznie zniknąć, a wszystko zaczynało być bardziej widoczne. Potem dowiedział się Rim, potem ojciec, aż wiedziało już całe Królestwo, a noworodek?
   Przyszedł na świat martwy.
   Zdawałem sobie sprawę, że śnię o tym samym już dobry dwudziesty raz, że nad snami ma się kontrolę, jakby tylko się chciało. Tutaj jednak nie potrafiłem zmienić biegu wydarzeń na szczęśliwy, chociaż bardzo bym chciał. Budziłem się zawsze w tym samym momencie, jakby taśma się skończyła.

Zaakceptuj nas (I) / Yoonkook  | ZakończoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz