Rozdział XLVI Łzy

1.1K 110 54
                                    

 – Możemy wypisać pańską córkę pod koniec tego tygodnia.

Kątem oka widział, że Granger z trudem powstrzymała wybuch śmiechu, ale on skrzywił się cierpko. Lekarz, który z nim rozmawiał: chudy, wysoki blondyn, mówił do niego w tak irytująco protekcjonalny sposób, jakby miał go za totalnego idiotę.

Snape zagryzł jednak zęby i powiedział spokojnie:

– Wolałbym, żeby moja... córka... została tu jeszcze jakiś czas. Nie mieliście jeszcze okazji widzieć żadnego z jej ataków, a to...

Blondyn rzucił Hermionie powłóczyste spojrzenie.

– To nie powinien być problem – odrzekł, a kąciki jego ust drgnęły lekko, co Snape bezbłędnie i natychmiast zauważył. Gdyby nie chodziło o jej zdrowie, życie, bezpieczeństwo... Bogowie, jak wielka miał ochotę zwyczajnie i całkowicie po mugolsku rozkwasić młokosowi nos...

Ile miał lat? Mógł być starszy od Granger o pięć lat, może nawet mniej. Gładki, opalony, ubrany w jakieś absurdalnie obcisłe jeansy...

Czy to jeszcze był facet, czy to już...

Lekarz wyszedł wreszcie.

– Czemu jesteś taki zły? – zapytała go, chociaż musiała przecież wiedzieć.

– Granger, nie zadawaj mi proszę oczywistych pytań.

– Chyba nie o to, że nazwał cię moim ojcem...

– Bo nie nazwał – burknął.

– Pośrednio tak.

Przymknął oczy. Gdy trzymał się od niej z daleka przynajmniej nie doprowadzała go do apopleksji swoimi niewyszukanymi drwinami.

– Patrzył się na ciebie jakby...

– Nie przesadzasz trochę?

Zaśmiała się i poklepała łóżko obok siebie.

– Chodź tatusiu. Siadaj.

Skrzywił się.

– Czy mogłabyś...

To naprawdę go nie śmieszyło. Jakoś tak, całkowicie nie chciany, przypomniał mu się jego sen z nią w mundurku, mówiącą do niego karykaturalnie cienkim głosem...

– Czasem zapominasz, że byłaś moja uczennicą.

– Prawie pół dekady temu – odparła. – I mogę ci zaręczyć, że po ślubie całkowicie traciłam respekt do twojej nauczycielskiej osobowości.

– Jak dobrze to wiedzieć – zagderał, ale w głębi duszy ta rozmowa co raz bardziej mu się podobała...

A przynajmniej kierunek, w którym zmierzała...

Hermiona poprawiła za sobą poduszkę, usiadł wygodniej.

– Siadaj – wysyczała. – Doktorek patrzy.

Snape ostrożnie zerknął przez przeszkloną ściankę. Żaluzje były tylko częściowo zasłonięte i z pewnością z zewnątrz wszystko było równie dobrze widać, jak z wewnątrz.

– Co ty knujesz, Granger? – wymamrotał.

Uśmiechała się szelmowsko. Zanim świadomość, która powstała w jego głowie zdążyła w pełni wybrzmieć, kobieta chwyciła go za przód koszuli, przyciągnęła do siebie i pocałowała.

Wcale nie w policzek. Wcale nie tak, jak córka całuje ojca...

– Granger, do cholery... – wyszeptał jej w usta.

Odsunęła głowę na kilka cali i spojrzała mu przenikliwie w oczy.

– Robię to dla siebie, okej? Żeby nie próbował wystawiać mojej cierpliwości na próbę pod twoją nieobecność...

– Skoro tak to ujmujesz...

Nie chciał się już opierać.

Nie musiał.

Wstał, podszedł do żaluzji i z wrednym uśmieszkiem, który tylko powiększył wyraz szoku na twarzy blondyna, zasunął je raptownym ruchem.

Hermiona śmiała się cicho, ale kiedy ich oczy się spotkały, ucichła nagle.

– Severusie... – wyszeptała.

– Granger...

– Zawsze będziesz mnie tak już nazywać?

Musnął jej usta swoimi.

Merlinie... Nie mógł nawet powiedzieć, że długo na to czekał.

Bo nie czekał. Zamykał w sobie te pragnienia bez cienia nadziei na realizację. Bez szans na przyszłość.

A teraz się bał...

Po euforii przyszedł strach, a po strachu panika. Teraz czekał tylko na jej siostrę: rozpacz.

Pocałował ją.

Jak wiele mieli czasu?

Jutro, po jutrze, każde z nich mogło zginąć.

– Nie myśl o tym – wyszeptała, jakby wiedziała, co takiego chodzi mu teraz po głowie. Spojrzał na nią zdumiony.

– Nie myśl...

Odszukał jej usta, odszukał jej twarz, chciał znaleźć wszystko kim była, czym mogłaby być dla niego, gdyby tylko świat im na to pozwolił.

***

Zasnęła na jego ramieniu.

Włosy miała nieco zbyt zwichrzone, usta trochę zbyt czerwone jak na poprawną rekonwalescentkę.

Obejmował ją: wtuloną, spokojną, cichą.

Była teraz jedynie cieniem dawnej siebie: cieniem tej zdecydowanej, energicznej dziewczyny, w której zakochał się w lesie.

To było lato. To musiało być lato: jej skóra pachniała wtedy tym cholernym kremem do opalania. Piegi na jej nosie i pod oczami błyszczały w słońcu.

Gdy teraz przypominał sobie jej twarz: oświetloną mirażem światłocieni przesączonego przez liście drzew dziennego światła, chciał cofnąć się w czasie i pocałować te wydęte zwykle dumnie wargi, wystające spod zadartego wiecznie nosa.

Taką chciał ją pamiętać... Bogowie... Chciał, żeby taka żyła już zawsze.

Ze zdumieniem poczuł, że w kącikach jego oczu zebrało się coś mokrego. Palcem wolnej reki dotknął płynu i ze zdumieniem stwierdził, że to łzy.

Mistrz Eliksirów zapłakał.

Głębia otchłani (sevmione) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz