Rozdział XXXII Weltschmerz

1.1K 109 12
                                    

Czuł do siebie obrzydzenie i nienawiść do całego świata. Był niemal pewien, że gdyby spotkał teraz jakiegokolwiek człowieka na swojej drodze, zmiażdżyłby go jak insekta. Jak cholerną, natrętną muchę.

Wszystkim, czego teraz pragnął, było rozebranie się z tych poplamionych krwią szat, odkręcenie gorącej wody i zdarcie z siebie brudu wraz z wierzchnią warstwa naskórka: paznokciami, pumeksem, czymkolwiek... Krew nie znikała całkiem pod wpływem zaklęć czyszczących. Pozostawała pod paznokciami, w zagięciach ubrania, w bruzdach i zmarszczkach skóry. Potrafiła tygodniami pozostawać w szparach, otworach i porach, schować się pod guzikiem, wgryźć się w bardziej podatny materiał...

Cuchnął. Cuchnął krwią. Mdliło go od tego zapachu. Miał wrażenie, że czuje jej metaliczny smak, ilekroć starał się oddychać przez usta.

Nigdy się nie przyzwyczai. Nigdy tego nie zaakceptuje, nigdy nie będzie w stanie traktować z obojętnością tak obmierzłej rzeczy jak ludzka śmierć w męczarniach.

Miał dość. Dość swojego życia... Kiedy nadejdzie jego kolej?

Otworzył zamaszyście drzwi od dyrektorskich komnat i bez zastanowienia ruszył w stronę łazienki. Po drodze energicznymi, nienawistnymi ruchami, rozpinał guziki mankietów. Istniała magia, oczywiście. Ale wykonywanie ręcznie tego żmudnego zajęcia zawsze przynosiło mu ulgę. W takich razach.

Jeden, dwa... trzy. Pierwszy mankiet.

Cholerna krew...

Kątem oka dostrzegł swoje odbicie w szyby witryny jednego z kredensów. Zaschnięta krwawa smuga z boku twarzy. Obryzgany rękaw, który dotąd krył się pod czarnym płaszczem. Był ciepły, letni dzień. A jemu i tak było lodowato zimno.

Palce śmierci. Macki cholernej śmierci. Mokre i oślizłe. Krwawe.

Jeden... dwa... Kurwa... mać... trzy.

Drugi mankiet.

Zatrzymał się przed drzwiami łazienki, wyciągnął dłoń i nacisnął klamkę, jednocześnie szarpiąc pierwszy guzik pod szyją.

W twarz buchnęła mu para.

Zamrugał.

W amoku, zaskoczeniu, w niedowierzaniu dostrzegł mglistą sylwetkę kobiety. Blade ciało w bladej chmurze ciepłych oparów.

Nagły, trzepotliwy ruch. Jej głowa odwracająca się w jego stronę szybkim, urwanym ruchem.

Dźwięk wciągniętego szybko powietrza.

‒ Bogowie, Severusie, to... Co ci się stało!? ‒ Dotarło do niego niewyraźne, pozbawione znaczenia.

Stała całkiem naga, odarta z tajemnicy, a jedynym, co on widział, to różowe krople ściekające mu z czoła i zalewające oczy, w miarę, jak para skraplała się mu na skórze, wymywając nagromadzoną za linią włosów krew.

‒ Nie moja, Granger, uspokój się.

Stała tam, jak wryta, nieruchoma, nawet nie próbowała się zasłonić. Dopiero po chwili, zapewne, gdy dotarło do niej, co powiedział, poruszyła się niespokojnie, jedna dłonią osłoniła klatkę piersiową, odwróciła się tyłem.

Rzucił jej ręcznik.

‒ Nie patrz ‒ wymamrotała.

‒ Nie patrzę ‒ odparł szorstko.

Słyszał za sobą, jak się ubiera. Miał ochotę złapać ją za ramią, za to zdrowe, kompletne i wyprowadzić ją stąd. Nie. Wyrzucić. Wyrzucić i to jak najszybciej.

Zacisnął zęby.

Zacisnął pięści. Sięgnął do guzików i zaczął szarpać je ze złością.

Czuł się pokonany. Nawet na tym etapie. Nawet w tym spotkaniu. Czuł, że coś przegrał: utracił intymność własnej wściekłości i bólu istnienia.

Utracił do końca te pieprzona prywatność, którą się szczycił, której potrzebował jak powietrza. Miał teraz wrażenie, że tonie...

Ze się dusi..

‒ Severusie... ‒ chyba już się ubrała. W jej głosie była niepewność, zażenowanie, wstyd, wszystko to, co powinno tam być od początku. Dlaczego najpierw się nie zasłoniła? Była w szoku? Czuł, że jego złość przelewa się powoli i na nią, coraz gwałtowniejszymi falami zalewa jego stosunek do niej...

‒ Wyjdź ‒ wycedził, ledwie dobywając z siebie głosu. Para wypływała przez drzwi, robiło się widniej i widniej, a on nie chciał spojrzeć jej w twarz, nie chciał, by zobaczyła jego krwawe oblicze...

‒ Severusie...

‒ Wyjdź! ‒ ryknął na całe gardło.

Usłyszał odgłos zamykanych po cichu drzwi.

Usłyszał swój głos, którym przeklinał samego siebie za zachowanie wobec niej, za dzisiejsze czyny, za to że wciąż żyje.

Nie powinien.

Nic nie powinien.

Kurwa mać.

Gdyby mógł, wiązanka nigdy nie miałaby końca, ale nawet jemu wkrótce zabrakło plugawych słów na określenie swojej osoby.

Wszedł pod prysznic i gdy gorąca woda zalała mu twarz, parząc ciało, poczuł się przez moment prawie wolny, prawie czysty i prawie odsunięty od tego całego gówna.

Nie chciał jej widzieć. Nie chciał widzieć nikogo, nie mógłby teraz znieść czyjejkolwiek bliskości.

Tym bardziej dotyku, a jej zdarzało się dotknąć go w nocy: nogą, ręką, ramieniem.

Wymknął się do salonu, nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem, słowem. Niczym.

Położył się, przywołał zaklęciem koc.

‒ Możesz mi powiedzieć. ‒ Usłyszał z drugiego pokoju. Przymknął oczy.

Nie. Nie mógł.

Milczał, udając, że śpi.

‒ Nie musisz uciekać.

Cholera. Nie uciekał. Izolował się. A to spora różnica. Potrzebował samotności, prywatności, ciszy, potrzebował cierpienia, pokuty, zimna.

Potrzebował zakopać to w sobie, nie rozjątrzać razem ze smarkatą...

‒ Severusie...

Była uparta. Była uparta i, cholera wie czemu, przyskradała się tutaj.

Leżał dalej niewzruszony.

Stała chwilę, niepewna, co zrobić. Obserwował ją spod zmrużonych powiek.

Głupia smarkula.

Widział jak zamyślona przygryza wargę, jak drepcze w miejscu, po czym odwraca się i odchodzi.

Nareszcie.

Ciemność, która wypełniała pokój, która otaczała jego duszę, na chwile cofnąwszy się w obliczu nieproszonego gościa, powróciła na swoje miejsce, oplotła ciasno mackami serce Severusa Snape'a i pożarła je.

Otworzył oczy by spojrzeć prosto w twarz widmom swoich czynów, by odtwarzać na jawie każdy skrawek piekła, jakie sprowadził na ziemię.

Głębia otchłani (sevmione) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz