Capitolo dieci

225 22 12
                                    

[Choi San: Seul, Korea, Sekundy przed]

"Co do cholery." Te słowa cisnęły mi się na usta, gdy obserwowałem niemal komediową scenę przed sobą. Powstrzymywałem jednak się od komentarzu, czy rozbawienia, dostrzegając, jak poważny był Seonghwa. Przyglądałem się więc chłopcu, który wpadł w moje ramiona poprzednio tego dnia, który wydawał się... wystraszony naszą obecnością? Zmarszczyłem brwi. Był uroczy z dłońmi nisko zaplecionymi wokół białych, nieco już pomiętych kartek z szerokimi, niewinnymi oczętami spłoszonej sarny wlepionymi i przeskakującymi po naszych ciałach...

Mężczyzna obok niego był zupełnym przeciwieństwem. To jak wspomniana sarenka i plujący kwasem brudny wilk. Nie lubiłem go. Nie dlatego, że tak wyglądał, ale dlatego, iż przypominał mi tak wielu moich wrogów. Napędzany nienawiścią i wściekłością do kogoś tak boleśnie bezbronnego... A fakt, że dzieciak prawie zranił się w ucieczce po życie przed nim, wkurzało mnie jeszcze bardziej.

Nigdy nie czułem czegoś takiego. Moje życie... morderstwa, których dokonałem, nigdy to nie było moją wściekłością, gdyż byłem zaledwie jej koncentracją. Moja rodzina wysyłała ją w ramach swej nienawiści do kogoś. I nawet w dniu, gdy przyłożyłem broń do skroni jednego ze swoich braci, nie czułem do niego nienawiści, tylko... litość.

To była ogromna różnica, ponieważ litości musiałem się nauczyć.

Teraz patrzyłam na tego mężczyznę, zastanawiając się, czy tak wyglądali moi dawni bracia. Wściekli... z oczami płonącymi od chęci zrujnowania czyjegoś życia... Nie byłem tacy, jak oni... prawda? Nie mogłem tego stwierdzić, choć nie zasilała mnie złość... Nie byłem też podobny do tego chłopca. On był surowo niewinny... Skoro litości uczyłem się tak długo, czego mogłem nauczyć się od niego?

Byłem zbyt zapatrzony w niego, mrugając szybko, kiedy opadł na węglową kanapę. Nie wydawał się tam wygodny, kurcząc się w za dużym, kawowym swetrze, który zatapiał w nim swoje szczupłe ramiona.

-Cos'è con un inchino [Tł. O co chodzi z ukłonami?] * - Spytałem, spoglądając w kierunku Parka, który wydawał się nieco wzburzony całym zdarzeniem. Spojrzał na mnie wyraźnie zirytowany z powodu tego, czego właśnie musiał być świadkiem i nie dziwiłem mu się absolutnie.

-Questo è un rispetto e una scusa per noi [Tł. Jest to wyraz szacunku oraz przeprosin dla nas] - Wytłumaczył, sprawiając, że moje serce zamarło w piersi... to o to chodziło dzieciakowi? Zachowałem się na dupek, odchodząc, kiedy ten próbował... O cholera.

Spojrzałem na chłopca, który wciąż wpatrywał się w swoje dłonie zupełnie niezainteresowany naszą rozmową... a bynajmniej takim się wydawał. Poczułem wstyd na sam fakt, że zapewne go uraziłem swoją niewiedzą.

-Perché? [Tł. A co?] - Spytał Park, jednak pokręciłem głową, uznając to za nieistotne, aby on wiedział - W zasadzie... - Nagle odwrócił się w kierunku chłopaka, przyglądając mu się uważnie - Wooyoung podejdziesz tu? - Spytał, sprawiając, iż dzieciak... widocznie o imieniu Wooyoung, wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia, zrywając się nagle ze swego miejsca, kiedy skinął pospiesznie skronią, szybko wstając. Jego pośpiech sprawił, iż lekko potknął się o swoje chude nóżki, a rumieniec wstydu rozpromienił na jego bladych policzkach, kiedy stanął przed nami z głową wciąż lekko opuszczoną.

Poczułem coś dziwnego... Miałem ochotę wziąć go w ramiona i prawdopodobnie już nigdy nie wypuszczać. Skoncentrować się na tym, jak delikatny i mały był w moich ramionach, chroniąc jego bezbronną niewinność przed każdy popieprzonym złem tego potwornego świata. Poczułem... poczułem coś dziwnego w mym sercu.

[Altimari Santano: Cisterna di Latina, Włochy, Rok temu]

Delikatny stukot pojedynczego obcasa pokojówki minął mnie z wolna, zakręcając w kierunku stykowych, wysokich schodów o marmurowo-białej barwie, przyozdobionych krwistym, szkarłatnym odcieniem chodnika wyśmienitej jakości, sprawnie tłumiąc pozostałe uderzenia.

Musiałem być czujnym, gdyż zagrożenie mogło pojawić się zupełnie znikąd.

-Partire [Tł. Chodź] - Mruknął Lorenzo, delikatnie pchając mnie do przestąpienia kroku do opustoszałego już korytarza pełnego śnieżnej bieli, złota oraz czerwieni z wieloma obrazami i koturnami, stylizowanym na antyczno-greckie, lub staro-rzymskie budowle. Nierozsądne. Był zbyt porywczym, co mogło doprowadzić do naszego ujawnienia, a nie mogliśmy sobie na to pozwolić.

Tej nocy nie mieliśmy bowiem wsparcia. Tylko nasza dwójka. Ochrona zaś liczona była przez naszego kreta na przynajmniej dwudziestu za dnia i piętnastu nocą, a więc nie mieliśmy możliwości zbiec, jeśli zostaniemy odkryci. Pozostaje jedynie walka i wymordowanie ich wszystkich... Choć może właśnie tego chciał Lorenzo. Uwielbiał rzeź.

Szliśmy powoli z bronią gotową do wystrzału w razie potrzeby, poszukując pokoju zgrabnie oznaczonego złotym, grawerowanym numerem piętnaście włoskiej rezydencji premiera. Proste zadanie, zwieńczyć jego życie i wrócić do domu na ucztę, przyjąłem więc je w trakcie gry w Far Cry III teraz żałując. Nienawidzę pracować z Bananno. Jest żądnym krwi kretynem, który nie potrafi nad sobą panować. W ogóle nie lubiłem pracować z ludźmi, preferowałem wykonywać zadania w pojedynkę, licząc na wsparcie dopiero wtedy, gdy rzeczy nie szły zgodnie z planem.

Mam nauczkę. Kolejnym razem skupię się bardziej, gdy Renato przedstawi mi plan działania.

Przycisnąłem swe ciało do framugi białych, drewnianych drzwi, kiwając skronią, aby on zajął miejsce po drugiej stronie. Ku memu szczęściu, choć to polecenie wykonał bez zbędnego kłapania gębą, słuchając grzecznie tego, co mówię. Co prawda był wyższy swym stanowiskiem, niżeli ja, jednakże każdy wiedział w naszym domu, iż byłem najlepszy w tego typu zdaniach. Dlatego je wykonywałem i to dawało mi przewagę, aby w końcu słuchali mych słów.

Wyciągnąłem palce lewej dłoni, odliczając od trzech, gdy jego dłoń zacisnęła się powoli na klamce. Sekundy, nim wstąpimy. Sekundy od kolejnej śmierci. Sekundy, od sprawienia, iż krew spłynie po alabastrowym marmurze otoczenia, czyniąc go wypłowiałokarmazynowy.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

Drzwi otworzyły się, a me ciało zamarło na widok w środku.

[Choi San: Seul, Korea, Teraz]

-Choi? - Wzdrygnąłem się ciężko, zaskoczony szybkim powrotem do rzeczywistości, nim spojrzałem na swojego przyjaciela - Stai bene? [Tł. Wszystko w porządku] - Spytał troskliwie, kładąc dłoń na moim ramieniu, nim skinąłem głową, powodując jego uśmiech - Sei d'accordo che ti guiderà lui? [Tł. Zgadzasz się, żeby to on cię oprowadził?].

O cholera, jak dużo mnie ominęło?

Jesteście ciekawi, co dalej? Ja też haha. Aktualnie doszłam do momentu, gdzie już nie mam planu, piszę to, co aktualnie przyjdzie mi do głowy.

Ps. Te tłumaczenia są okropne. Za każdym razem, kiedy wpisuję frazę w translator, wyskakuje coś innego, więc nie bijcie za zły dobór słownictwa i nie polecam zbyt uczyć się na tym, co jest napisane <3

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz