Capitolo diciotto

218 22 18
                                    

[Jung Woo Young: Seul, Korea, Teraz]

Palący ból przejął każdy pulsujący nerw w moim cierpiącym ciele, sprawiając, iż moje kończyny poddały się zupełnie. Jęknąłem zdławionym dźwiękiem, walcząc, aby unieść wyczerpane powieki, gdy nawet oddech ciążył w mej zmiażdżonej piersi. Z wolna podciągnąłem ramiona o cale wyżej, powoli unosząc się z wycieńczeniem, aż usiadłem na twardej, lodowatej ziemi.

Pamiętałem każdy drobiazg poprzedniej nocy. Jak zaostrzona igła przekuwała setki razy mą skórę karku, gdy ramiona przytrzymywały mnie twardo wzdłuż podłogi, nie pozwalając nawet, aby prawdziwy krzyk wyrwał się z mojego gardła ściśniętego przez obcą dłoń. Pokój wciąż przesiąknięty był grubym, metalicznym posmakiem szkarłatnej krwi oraz ciężkim dymem papierosowym, kiedy niedopałek tlił się kilka centymetrów dalej od mojej twarzy.

Zostawili mnie dziś zaskakująco późno, gdyż zwykle wychodzili przed trzecią, czwartą... tym razem zostawili mnie, kiedy pierwsze promienie słońca zwiastującego nadchodzący, nowy dzień zaczęły przedzierać się pomiędzy wysokimi budowlami. 

Uniosłem osowiałą dłoń, aby delikatnie palcem musnąć palące miejsce, jednak w chwili, gdy opuszek zetknął się z przeraźliwie gorącą powierzchnią drażliwej skóry, krzyknąłem dławo z bólu. Cierpienie nie ustało nawet, kiedy osunąłem dłoń z dala od rany, gdyż tak paliła wściekle z nienawiścią, raniąc mnie i zadając dogłębną agonię. Słaby, brzydki szloch wyrwał się z moich ust, kiedy podciągnąłem swe nogi pod pierś, owijając wokół nich ciasno swoje drżące, wyczerpane ramiona.

"Jeśli nie oddasz mi tych pieniędzy do końca tygodnia, przysięgam, że znajdę cię, gdziekolwiek byś się kurwa nie ukrył, jednak zajebie wpierw twojego małego braciszka... czekaj, jak jemu było... Kyung Min? Chciałbym zobaczyć twoją minę, gdy przyciągnę ci jego odrąbaną głowę... Ładny widok, prawda?"

Oni wiedzieli. Wiedzieli o moim bracie. Wiedzieli o mojej rodzinie. O jedynej osobie na tym przeklętym świecie, o którą tak bardzo się troszczyłem... którą kochałem i szanowałem całym swoim zrujnowanym po latach walki sercem. I nie wątpiłem, że spełnią swe groźby. Ponieważ byli zdolni nie tylko do tego.  Mogli robić cokolwiek, im przyszło na myśl. Mogli go oskórować, zgwałcić, utopić... To był siedmiolatek do jasnej cholery! Nie mieli serca... 

"-A... ale jak?

-Nie wiem, to nie mój kurwa problem! Masz mi dać tę forsę, pieprzony smarkaczu. Jesteś ładny. Sprzedaj swoje ciało, a może ktoś przygarnie takiego śmiecia jak ty. Byłbyś zadowolony, gdyby ktoś wypieprzył ci mózg, nie mylę się prawda?"

I co miałem zrobić? Nie miałem innej opcji. Nie miałem skąd wziąć tak wiele pieniędzy w jeden tydzień. Nie miałem, jak ich zarobić... Nie mogłem też ryzykować, bo co jeśli go dopadną? Co jeśli rzeczywiście sprawią mu ból? Dopiero co stracił matkę, a teraz...? Teraz miał stracić życie? Żył z ojcem, który nim gardził. Z bratem, który go porzucił...

Co miałem zrobić?

Podczołgałem się lekko, próbując wstać. Słońce paliło już wysoko na niebie... spóźniłem się do pracy. To i tak nie miało znaczenia. Nie teraz. Nie w chwili, kiedy cały mój świat miał się zawalić. Runąć w dół, rujnując wszystko na co tak długo pracowałem... A najgorsza była myśl, iż nic nie osiągnąłem. Te krwawe pieniądze zabiorą ze sobą do grobu teraz więcej, niżeli jedną osobę.

Uniosłem z bólem swoje ciało, ciężko dysząc, kiedy stanąłem chwiejnie na nogach. Mieszkanie było zdewastowane, jak zawsze, gdy oni odwiedzali je, jednak tym razem jedyna sprawna rzecz... moja kanapa została zupełnie zrujnowana przez ostrza ich noży. Cóż, przynajmniej nie były to moje plecy.

Wierzchem dłoni niedbale otarłem zły, które zalewały wilgocią moje policzka, powłóczywszy niewygodnie w kierunku łazienki. Opadłem na framugę drzwi, jęcząc ciężko, gdy udało mi się odchylić drewno pozbawione klamek, kaszląc ciężko, gdy uderzyłem o porcelanową umywalkę, niemal wisząc na jej wątłej strukturze z drżącymi ramionami. Pozwoliłem, aby mój rozdarty sweter, który ciągnął się dopiero od połowy moich pleców, opadł w dół, rolując się wpierw przy moich nadgarstkach, ujawniając posiniaczoną, czerwoną pierś oraz naznaczony kolorową, brudną mozaiką fioletu oraz purpury, wychudzony brzuch, jedna w kolejnej chwili pozwoliłem mu się zsunąć do mych stup, pozostawiają tam niedbale ochłapy tego, co niegdyś było moim odzieniem.

Spojrzałem na siebie w pękniętym lustrze, dostrzegając, jak zaschnięta krew niegdyś sączyła się karmazynowym szlakiem z mojej brwi oraz pogranicza ust, gdy cała jedna strona opuchła w lekko rubinowym odcieniu pozostałości po brutalnej pięści kierowcy pojazdu. Wychudzone policzka. Ogromne cienie pod apatycznymi oczami. Byłem żałosny.

Chrząknąłem, odwracając się z wolna i potykając ciężko o nagromadzoną tkaninę, aby spojrzeć na swoje plecy, które również dzierżyły na swej skórze pozostałości z paskudnych sińców, jednak moje spojrzenie skupiło się nieco wyżej na czarnym, wyrzeźbionym we wściekle czerwonej i wciąż zakrwawionej skórze obrazie ptaka ze złożonymi krzyżami, który zasiadał na prawym ramieniu mrocznego krzyża... Kruk.

Prychnąłem dźwiękiem będącym połączeniem śmiechu i niedowierzania, choć żadne z tych emocji nie miały w sobie źdźbła pozytywnej energii. Wiedziałem, co to oznacza. Kruk był symbolem śmierci, zarazy i wojny. Powszechnie, choć jego postać zmieniała się wraz z wierzeniem. W chrześcijaństwie był on bowiem postrzegany, jako grzech oraz odosobnienie. Wydawali się kretynami, jednak jak widać, zaznajomili się, choć z tym.

Położyłem dłonie na swej twarzy zupełnie wyczerpany. Nie wiedziałem, co uczynić, aby odmienić koleje losu. Byłem idiotą, sądząc, iż to wszystko będzie tak dobrym... jednak nie żyłem w jednej z bajek wyczytywanych po nocach przez troskliwych rodziców, aby ich dzieci mogły zaznać spokoju swych dni. Prawdziwe życie było jednak rozczarowaniem...

Znałem jednak miejsce, gdzie by mnie nie znaleźli, jednak śmierć nie wchodziła w rachubę. I tak zapewne dopadliby mojego braciszka w pragnieniu zemsty, a ja nigdy nie przyczyniłbym się do tak wielkiego cierpienia tej niewinnej istotki. Co więc powinienem zrobić?

To tak, jakbym stał pomiędzy rozdrożem szerokich drug, zbyt dalekich, abym mógł dostrzec ich koniec, lecz wiedziałem, iż ich ścieżka prowadzi przez okrutne cierpienie i ból.... a ziemia kruszyła się pod moimi stopami. Nie miałem więc wiele czasu, ani przemyślanego wyboru, brnąc ślepo przez jedną z tych drug i modląc się, aby nie zabrała kogoś więcej, niżeli tylko mą, potępioną duszę.

Naraziłem już Sana, jednak była spora szansa, że nie znajdą go... może nie zapamiętali jego twarzy, a ich słowa były jedynie pustą groźbą rzuconą na wiatr...


Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz