Capitolo ventidue

189 19 12
                                    

Sekundy. Sekundy tak pozornie nieznaczne, jednakże to właśnie one zawsze decydowały o losie... to one rozstrzygały o życiu i śmierci. Były proste. Jednolinijne. Nie można było zmienić ich wartości. Człowiek był zaś podzielony, mógł wpierw myśleć, obserwować, a następnie czynić, lub poruszyć się wpierw, aby później rozważać podjęte wybory. Nigdy nie było właściwego wyboru... nigdy nie było to proste, jednak niekiedy szala życia przechylała się pewniej na jedną stronę rozsądku, lub drugą stronę serca, podświadomie decydując o wyborze. Brać tyle sekund, ile zapragnęła dusza, lub liczyć każdą pojedynczą w gwałtownej pogoni czasu.

Tym razem moja własna zapragnęła tego drugiego.

Nie myślałem. Działałem.

Więc w chwili, gdy wystrzał z broni palnej przeszył gęste powietrze, zalewając paskudnym, mrożącym krew żyłach krzykiem przerażonych kobiet dotychczas dość cichą i poufną atmosferę, zerwałem się ze swego miejsca, gdy me zwinne palce powiodły do ostrza ukrytego przy pasie. Nie wahałem się, aby wyciągnąć jego dwudziestocentymetrowe ostrze, aby wygrawerowane mymi inicjałami pseudonimu srebro błysnęło w świetle lamp sufitu. 

Nie oglądałem się za siebie, choć nie dzieliłem pełnego zaufania do Jongho oraz jego kompana, wybierając sprawnie miejsce, aby me plecy były chronione przez dwie spomiędzy czterech ścian.

Później wszystko potoczyło się zatrważająco szybko.

Kolejne wystrzały. Prześlizgnąłem się po ziemi, uderzając w jednego z mężczyzn. Ciało czarne, okryte przez węglowe odzienie, niemal policyjne w mej szybkiej opinii runęło na ziemię, gdy owinąłem się wokół jego nogi, przebijając się przez kolano, jednak nie upuściłem krwi.

Nie zabiłem go, choć szybkim ciosem w krtań przysporzyłem mu spory problem z oddychaniem na przynajmniej kilka kolejnych lat. Już nigdy nie zabiję. Wyrzekłem się śmierci... jednak nie przemocy.

Nie patrzyłem, jak nieznajomy kuleje pode mną, dusząc sie i walcząc o krew, gdyż zadałem szybki cios w bok kolejnego. Było ich przynajmniej dziesięciu, choć ich ciemne ciała obiegały pospiesznie pokój, padając nagle martwo i sztywno na ziemię od sąsiedniej kuli przeciwnika. Jongho. Drugi nie żył. 

Nie przejmowałem się tym, skupiając się na swym przeciwniku, który pochylił się gwałtownie w fali przechodzącego go bólu. Upuścił pistolet. Szybko kopnąłem broń w przeciwległym kierunku. Podskoczyłem, uderzając wprost w twarz mężczyzny, aż ten padł na ziemię nieprzytomny.

Palący ból na moim ramieniu. Zignorowałem go, choć dostrzegłem niewielkie ostrze przebijające się przez mój podkoszulek. Człowiek za mną. Bezmyślnie uniosłem zdrową dłoń, chwytając jego kołnierz, aby szarpiąc go i obalić, klęcząc na nim okrakiem, gdy nieranione ramię uderzyło zaciśniętymi do białości knykciami o jego osłoniętą czernią skórę. Kominiarki? Nie była to policja.

Wróg - nic więcej nie musiałem wiedzieć.

Ostatnie, ostre uderzenie, pozostawiające krew na mej skórze, nim oderwałem się od truchłą człowieka. Zostało dwóch... nie ruszali się jednak, sprawiając, iż i ja pozostałem otępiony. Rozejrzałem się dookoła, starając się zrozumieć, co zatrzymało ich tak nagle. Aż do mnie dotarło.

Jongho klęczał na ziemi o cztery stopy dalej ode mnie ze wzrokiem apatycznym... wyrafinowanym i skupionym na panelach ciemnej, dębowej podłogi. Jego ramiona uniesione ku górze, z dłońmi zaplecionymi za jego włosami w geście poddaństwa, zupełnie rozbrojony... nie bezbronny, rozbrojony, to była ogromna różnica. Spojrzałem na mężczyznę, który przyciskał lufę... glock... 17, jak mogłem stwierdzić po długości lufy. Czarny. Tuż obok dłoni mężczyzny, który nagle uniósł spojrzenie z dziwnym zainteresowaniem. Czytałem jego plan. Wiedziałem.

Obcego okrywał węglowy strój bojowy ze skronią zasłoniętą... zmarszczyłem brwi. Czego chcieli? Nie przyszli po mnie, nieprawdaż? Nie mogli wiedzieć...

-Zabijcie go - Warknął mężczyzna przy brunecie, wskazując lekkim skinieniem swej skroni, aby jego podwładni się mną zajeli - A z tobą Garver chce rozmawiać osobiście...

Dostrzegłem błysk pistoletu. Musiałem działać. Bez zwłoki. Bez ograniczeń... zaufać instynktowi.

I zrobiłem to, rzucając nożem wystarczająco celnie, aby ten perfekcyjnie przebił wyciągnięta dłoń. Szybko i idealnie, przyprawiając mężczyznę o paniczny, krzyk, gdy padł na swe kolana w przejmującej agonii. Studiowałem ciało. Wiedziałem, iż ból podświadomie zaciska zwieńczenia. Chyba, że wiesz, gdzie uderzyć, aby te utraciły połączenie...

Broń wypadła z dłoni, a wszystko liczyło się w sekundach. Oni, czy Jongho. Zamknąłem oczy. Nie bałem się śmierci. Nigdy tego nie robiłem, gdyż od lat była moim sprzymierzeńcem, a teraz, po tym wszystkim co przeszliśmy, wręcz pokładałem w niej swe nadzieje. Jednak miałem plany. Chciałem... pragnąłem pożyć jeszcze kilka krótkich momentów, aby spełnić swe życzenia. Znaleźć kochanka. Zaczerpnąć parę następnych tchów wolności, aż to, co nieuniknione dopadnie i mnie.

Losu jednak nie oszukasz i wiedziałem to lepiej, niżeli ktokolwiek inny na tej przeklętej planecie.

Sekundy. To one zdecydowały o moim dalszym istnieniu... to od nich zależało moje życie. Kto będzie pierwszy? Jongho, który złapie pistolet, uśmiercając dwóch ludzi? Czy oni, mierzący do mnie, których wystrzał miał przebić moje dawno martwe serce w śmiertelnym ciosie.

Sekundy.

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz