Capitolo ventotto

191 18 10
                                    

[Choi San: Seul, Korea, Godzinę później]

Uniosłem słomkę do ust, pozwalając, aby łyk ciepłej, aromatycznej kawy wypełnił moje usta. Nie była ona dobrą, raczej średnich lotów, uchodząc za złą w moich rodzinnych stronach, jednak nie zaliczałem małej kawiarenki szpitalnej do koneserów kawy. Nie mogłem nawet tego oczekiwać, licząc się z tym, jak marne zwykle były posiłki w szpitalach w naszych stronach... choć trafiłem tam zaledwie raz... I to nie ja byłem ranny. W zasadzie nie przywiozłem nikogo rannego, ale... pozostawiłem... niezbyt żywego... w zasadzie nie. Nie był żywy.

 Skręciłem korytarzem, kierując się wprost w miejsce, gdzie pozostawiłem wciąż nieprzytomnego Wooyounga. Jedna z pielęgniarek, która przyszła po wyjściu Seonghwy - został wezwany w jakiejś niezwykle ważnej sprawie firmowej, choć nie byłem pewien o co do końca chodziło - zapewniła, iż dzieciak wybudzi się do godziny może dwóch, gdyż jego gorączka spadła na trzydzieści siedem. Jednak cierpiał na bezsenność w ostatnich dniach, więc jego organizm bierze tyle, ile tylko może.

Mój umysł zaś szalał gwałtownie wokół jego małej, nieprzytomnej osóbki, choć Seonghwa nie podzielał mej ciekawości.

"-Nie mieszaj się w to, kretynie. Jeśli ktoś o tobie usłyszy, gdy będziesz wchodził coraz więcej w to bagno, to wierz mi, nawet bóg cię nie uratuje. Znajdą cię szybciej, niżeli którykolwiek z nas tego oczekiwał. Dopiero się wydostałeś, proszę, nie marnuj swojej resztki życia na zakopywanie się w to z powrotem"

Rozumiałem go. Martwił się, bo wiedział, co mnie czeka, jeśli rzeczywiście moje życie zostanie ujawnione, a ustawiona śmierć pójdzie na marne. Ktoś na pewno w końcu mnie pozna, tak jak zresztą Jongho ostatniej nocy, choć miał być niegroźnym informatorem... pracownikiem jakiejś większej gazety. Jednak... czy ja potrafiłem żyć w ten sposób? Bez broni przy swej skroni?  Nawet jeśli opuścisz piekło, to nigdy nie pozostawi twojej duszy czystej. Piętno bowiem jest zbyt dotkliwe. Dlatego nóż przyciskał się do mojego biodra. Dlatego scyzoryk obijał się w obcasie mojego buta. Nie ważne, jak bardzo bym się nie starał, wychowałem się w świecie, gdzie musiałem oglądać się przez ramię i w takim też umrę, nie ważne, jak bardzo będę pragnął w szczerej intencji od tego uciec.

Ruszyłem w kierunku drzwi chłopca, dostrzegając cień we framudze. Zwolniłem, spoglądając na odziane w czerń ciało. Strój tak zatrważająco podobny do tych, które widziałem poprzedniego wieczora i...

-Ej! - Wrzasnąłem, a mój głos rozniósł się wibrującym echem po opuszczonej strukturze korytarza. Postać zamarła w półkroku, odchylając się w tył. Parszywa gęba mężczyzny o długiej bliźnie przecinającej prawe oko, ukazała się o nieprzyjemnym obliczu, nim panika rozeszła się po jej twarzy. Nagle ten ruszył biegiem, w pragnieniu błogiej ucieczki, porzucając pierwotne zadanie.

Nie w tym życiu, skurwysynu.

Upuściłem kawę na ziemię, pozwalając, aby zawartość opakowania rozlała się na sterylne płyty podłogowe, nie wahając się, aby zacząć swą pogoń. Mężczyzna nie był szybszy ode mnie... możliwe, że porównywalnie, o ile nie byłem nieco lepszy, jednak miał przewagę w pierwszeństwie biegu, znając swą drogę. Desperacko pragnął mnie spowolnić, chwytając jakieś chuderlawe krzesło, jednak minąłem je bez trudu, doganiając go niemal. Kilkanaście kroków... gdyby nagle się potknął, byłby mój.

Jednak tak się nie stało, a jego ciało zniknęło za ostatnimi drzwiami na samym końcu głównego korytarza. Zatrzymałem się, chwytając za nóż u mego pasa, aby ostrze, wyczyszczone już dokładnie po wczorajszych łowach, ponownie ujrzało przyjemne światło dzienne w swym metalicznym ostrzu. 

To mogła być pułapka, a więc dostosowałem swe kroki z wolna, powoli otwierając drzwi do wnętrza pomieszczenia. Magazyn. Liczne pudła zalegające gdzieniegdzie, budujące wysokie, prowizoryczne ściany zdobiące masywne stelaże pnące się wysoko na górną część pomieszczenia.

Spiąłem swe ciało, czujnie obserwując mrok otoczenia. Nie było tu bowiem światła, co płaciło moim niepokojem, jednak zachowałem najwyższy stopień gotowości, unosząc ostrze tak, aby pierwotnie szpikulec zwieńczenia skierował się w dół, zanim ułożyłem go na swojej lewej dłoni, w gotowości, aby zablokować cios i zadać znacznie mocniejszy, prost w skroń w pragnieniu krwawej zemsty.

Uspokoiłem oddech po biegu, spłycając go, aby nie przeszkadzał mi w wyczuwaniu zagrożenia. Moje oczy poszukiwały zaś ruchu. Niekoniecznie ciała, gdyż to mogło być mylne. Manekiny, bądź podobizny mogły mnie zmylić, odbierając szansę na atak, więc koncentrowałem się na czymś pewnym... jak oddech, poruszenie.

Przekroczyłem o krok pojedynczy regał, który swe wnętrze napełnił ogromnymi, kartonowymi pudłami, idąc dalej... ruch. Dostrzegłem go kątem oka, po mojej prawej, kiedy minąłem o krok ludzkie ciało. Myślał, że go przeoczyłem. Może i pierwotnie tak było, jednak teraz grałem postać w jego grze triumfu. Sekundy.

Zamachnął się i był to moment mojego odskoku. Widziałem panikę w jego oczach, jednak zignorowałem ją. Zamiast tego uderzyłem w jego ciało, chwytając ramię, aby wykręcić je w tył. Wrzasnął, jednak nie przejmowałem się jego bólem, wiedziałem bowiem, iż przyszedł, aby zwieńczyć cenne życie mojego skarbu. Kopnąłem go pod kolanem, aż upadł z głośnym westchnieniem cierpienia. Przyłożyłem nuż do jego gardła... miałem nie zabijać, jednak to tak korciło. Chciał uśmiercić mojego chłopca. Czy mogłem pozostawić to samemu sobie? Nie powinienem zemścić się? Wymierzyć karę adekwatną do winy?

Byłem wysłannikiem diabła, który nie potrafił wyrzec się swych demonów. Mogłem z nimi walczyć... pragnąłem tego, jednak ich pokusy były zbyt słodkie. Znów zakosztować metalicznego smaku płynnego życia na mym ostrzu w świadomości, iż właśnie odebrało czyjegoś ducha, odcięło gówniana przeszłość...

A jeśli był niewinnym? Jak... Jak ona?

Nie. Nie mogłem tego zrobić.

Drobne uderzenie w mą skroń i brzęk odbezpieczającego się spustu.

-Witaj, Choi San. Cieszę się, że mogłeś do nas dołączyć.

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz