Capitolo cinque

261 20 15
                                    

[Choi San: Seul, Korea, Chwilę przed]

Podałem powoli komplet dokumentów, oczekując, aż ktoś odbierze go ode mnie na kontrolę. Zrobiła to młoda kobieta o migdałowych oczach w ciemnym brązie. Tak dziwnie było poruszać się pomiędzy osobami tak względnie podobnymi do mnie.

Przybrałem apatyczną twarz, zupełnie niewzruszony, choć me serce przyspieszyło lekko w przerażeniu... gdyby wykryli przekręt, me dni skończą się szybciej, niżeli planowałem. Nie lubię, gdy coś nie idzie zgodnie z nimi.

Odetchnąłem pełną piersią, przekraczając ostatnią partię bramek wykrywających metal za pozwoleniem lekkiego skinienia głowy, odbierając dokumenty już po drugiej stronie, zatwierdzone, jako prawdziwe, choć daleko im było do tego. Jak ja uwielbiam, gdy rzeczy idą tak cholernie łatwo. Niepotrzebnie obawiałem się problemów z fałszywym dowodem osobistym i paszportem wyrobionym w jakimś zapyziałym miejscu na pograniczu Włoch. 

Wszystko przeszło tak perfekcyjnie gładko. Prychnąłem sam do siebie, nim przestąpiłem lekko, ciągnąć za sobą swą szykowną walizkę w kierunku rzędu długich, wysokich drzwi obrotowych oszklonych w niemal dziewięćdziesięciu procentach, aby ukazywać długą ulicę, perfekcyjnie oświetloną przez ciepłe promienie porannego słońca oraz rząd pierwszych budynków. 

Byłem pod wrażeniem, jak ogromu szykownego, schludnego lotniska, pomimo mojego dość nienaturalnego wyboru. Unikałem bowiem wielkich linii, gdyż padną one zapewne jako pierwsze w kolejności pod oko mej rodziny, gdy zaczną poszukiwania mojej głowy. A teraz zajmie im trochę czasu, nim wpadną, iż zniżyłem się do tego poziomu. Zapewne przeszukają wpierw pierwsze loty do Anglii, USA, później promy i przejścia graniczne, a kiedy mnie nie odnajdą, zaczną szukać głębiej. Zapewne tydzień zajmie im odnalezienie moich danych... cóż, może dwa, zważywszy, iż mogli bazować jedynie na zdjęciu, a kiedy już to się stanie, będę zupełnie innym człowiekiem, iż nawet w zupełnie innym miejscu.

Pierwszy, a i pierwotny trop prowadzi bowiem do trupa. Altimari Santano zmarł wczoraj po południu o pięknej pełni księżyca z dłoni pięciu wynajętych, płatnych morderców, którzy odwiedzili go na trzydziestym piętrze ekskluzywnego apartamentu, a jego rozczłonkowane ciało zagości w jednej z Francuskich rzek. Niezbyt piękna historia, jednak wystarczająca, aby ich na to nabrać.

Dopiero teraz to do mnie dotarło - byłem wolny. W końcu zrzuciłem niewidzialną obrożę zaciskającą się coraz mocniej na mej szyi wraz z upływem lat, zwalniając się z uwięzi swego ojca... Nie. Ten człowiek, już nim nie był i nigdy więcej nie będzie.

Po raz pierwszy może życie było naprawdę moje.

Byłem gotów przejść przez obrotowe drzwi, gdy nagłe uderzenie padło na moje ciało, sprawiając, iż zatrzymałem się oniemiały z dłonią na nożu ukrytym w rączce mej walizki, spoglądając w dół pod swoje stopy na tego, który odważył się mnie zaatakować.

Aż zamarłem. Spojrzałem bowiem na chłopca o puszystych, brunatnych włosach, które ułożone były - może niegdyś schludnie - a teraz w niewielkim nieładzie, który klęczał przede mną w czymś na rodzaj pokłonu, uniżając swe ciało i wyciągając ramiona, nieco uwięzione w białej koszuli z mizerniej, niemarkowej tkaniny. Wydawał się bliski oddawania mi dziwnego rodzaju hołdu. 

Powoli wcisnąłem nóż z powrotem w ukryte miejsce, zabezpieczając go wygodnie.

-Najmocniej przepraszam! - Krzyknął nieco piskliwym głosem, nie spiesząc się zupełnie, nim uniósł się ze swego miejsca, prostując jedynie kręgosłup, choć pozostając na czworaka i otrzepując kurz podłoża ze swych przedramion, pospiesznie chwytając rzeczy, które rozprysły się po białych płytach podłogi w trakcie upadku. Jego dłoń sięgnęła do szczątków czegoś, co niegdyś zapewne było jakimś tanim aparatem fotograficznym, owijając palce na trzech odmiennych częściach,  delikatnie starając się je przymocować na nowo, jednakże każde jego staranie i próba kończyły dołującym fiaskiem - Świetnie - Jęknął do siebie załamanym, zirytowanym tonem, nim powoli wstał z kolan, spoglądając na zegarek - Jeszcze raz przepraszam - Wymamrotał ledwo słyszane, nawet nie otrzepując już swych białych od zabrudzenia węglowych, nieco zbyt dużych spodni, nim skłonił się ponownie w wyrazie... 

Czemu on to w ogóle robił? Może to część ich kultury? 

Przed przyjazdem poświęciłem trochę czasu na zrozumienie tego kraju i zapoznałem się z językiem mówionym koreański, wystarczająco, aby rozumieć większość podstawowych słów, choć w mowie nie byłem jeszcze tak perfekcyjnie płynny, jak bym oczekiwał, jednak to nie zmieniało faktu, iż kultura wciąż była dla mnie czystą abstrakcją. Cóż, nie miałem na two zbyt wiele czasu.

Nagle uniósł skroń, wyłaniając szczupłą, ostrą szczękę spomiędzy gęstwiny długich, opadających po obu stronach loków, które sięgały mu na kilka milimetrów za migdałowe oczy... oczy tak niewinne i delikatne w swym wyrazie, jakbym spoglądał wprost na cnotliwą łanię, zawstydzającą się najprostszym, tandetnym komplementem... Cholera, czy ktoś mógł być tak bezgrzesznym? Z biegiem swych dni nauczyłem się odróżniać oczy, które widziały w swym życiu zbyt wiele zła oraz te, które same go wyrządziły, a większość dzierżyła w sobie jedno i drugie nigdy osobno... a przynajmniej tak śmiało to sądziłem do dzisiejszego dnia.

Dzieciak przede mną był jednak kimś zupełnie niespotykanym... białą owieczką w świecie objętym przez brudne wilki. Kurwa skradł me serce.

Nie poruszyłem się, kiedy pochylił się po raz ostatni, nagle zaczynając bieg nad życie przez dziwnie zatłoczone lotnisko, tak, jakby goniło go coś potwornego. Podświadomie rozglądnąłem się dookoła, nie dostrzegając jednak nic, co mogło stanowić zagrożenie... Kim był ten chłopiec? Dlaczego tak bardzo zapragnąłem poznać jego imię?

Coś błysnęło w moim oku... Czarny, skórzany portfel, licznie podniszczony i poszarpany od biegu okrutnych dni. Portfel należących do chłopca, który zbiegł już z zasięgu mych oczu...

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz