Capitolo ventitré

189 20 5
                                    

[Choi San: Seul, Korea, Teraz]

Cisza będąca następstwem porywczego wystrzału, przedzierającego się przez twardą atmosferę brutalnego napięcia, aż następny uderzył z równą siłą, jak jego poprzednik.

Otępiałe ogłuszenie.

Oczekiwałem bólu... jednak ten nie nadszedł.

Oczekiwałem chłodu śmierci, jednak ponownie, nie odczułem niczego.

Otrworzyłem z wolna oczy, wpatrując się wprost w znajome ciało Jongho. Poszukiwałem ran na jego ciele, jednak nie zastałem ich tam. Zamiast tego odebrana broń widniała niedbale w uścisku jego palców, jednak te były pewne, zaciśnięte, tak, jakby nie miał rozdzielić ich nawet wybuch. 

Głuche uderzenie, dwóch, upadających bezwładnie ciał, które dusiły się własnym trudem niemożliwego przetrwania. Nie musiałem spoglądać, aby wiedzieć do kogo należały.

Piszczące kobiety zaczęły uciekać w gwałtownym popłochu, potykając się o trupy ludzi na swych niezdarnych, objętych dogłębną paniką kończyną, aż zupełnie zniknęły za drzwiami, zatrzaskująca je ostatecznie. Moje spojrzenie zaś wiodło po licznych, martwych ciałach... i przełknąłem, dostrzegając w nich mój cel. Cóż... przynajmniej nie stanowi już zagrożenia.

Kątem oka spostrzegłem, jak Jongho unosi się ze swych kolan, z wolna otrzepując nadmiar nagromadzonego kurzu, nim zbliżył się o kilka kroków. Byłem jednak zbyt zajęty, aby śledzić jego zamiary znacznie dokładniej. Przyglądaniem się bowiem, jak dwa... nie, trzy żywe, ludzkie ciała wierzgały po podłodze, zaciskając blade, pozbawione krwi usta w największym cierpieniu, kiedy ich ciała skalane zostały głębokimi ranami.

-Chcesz uczynić honory? - Głos bruneta przyciągnął na nowo moją uwagę, sprawiając, iż odwróciłem skroń, marszcząc brwi w dezorientacji. Wyciągał dłoń w moim kierunku, gdy na palcu wskazującym zwisał bezwładnie czarnomatowy pistolet, rączką oraz lufą u dołu przez przeciążenie masy, choć i tak wycelowaną w ciało drugiego. Chciał, abym dobił ostatki.

Pokręciłem jednak głową, w geście odmowy, chwytając kołnierz jednego z zamaskowanych ludzi, którego pobiłem do krwawej nieprzytomności, aż mógł zawisnąć ciężko na swych kolanach w pozycji perfekcyjnej do niehonorowego przyjęcia kuli. Jongho zaś nie wahał się, wymierzając niedbale, aż huk ponownie przeszył atmosferę pomieszczenia o wygłuszających ścianach, pozbawiając następnego popaprańca jego marnego życia.

-Ani jednego? - Dopytywał, kiedy sięgnąłem po następnego. Spojrzał na mnie z błaganiem, owijając swe okryte węglową rękawiczką palce wokół mojego nadgarstka, aby powstrzymać nieuniknione, mamrocząc coś dziwnego poprzez ból i przerażenie... zapewne prosił, abym go oszczędził... Nah.

Wystrzał. Trup padł marto u mych stóp, zabrudzając ciemnym szkarłatem moje nowe, niegdyś białe buty. Wyglądały jednak ładnie, udekorowane najnaturalniejszym barwnikiem ludzkiego ciała, który niechlujnie rozprysł, pozostawiając swe piętno z pozbawionych części mózgu głów. Widok makabryczny, kiedy świeża, pozbawiona prawdziwej duszy powłoka uderza o inne swe martwe poprzedniczki, skąpane w najgłębszych czeluściach krwi, jednak coś w tym widoku... w metalicznym zapachu, który uniósł się swym specyficznym, choć mocnym aromatem... Mogłem to uznać za obraz niemal kojący.

Wszystko bowiem dało się przezwyciężyć. Nie ważne, jak wielu przyszło. Nie ważne, czy posiadasz cokolwiek, co zdołałoby ci pomóc. Nie było nic, przez co nie można było przebrnąć...

Tak wiele ludzi, a zarazem niezwykle spokojnie... 

Odetchnąłem lekko, pozwalając, aby sadystyczny uśmiech rozpromienił na mych ustach.

-Nie robię tego więcej - Wyznałem cicho, pochylając się w kierunku swego ostrza, które przywarło dłoń jęczącego mężczyzny twardo do paneli podłogowych. Uderzyłem swym butem o jego nadgarstek, aby przytrzymać mięso w chwili, kiedy uniesie się wraz z nożem, jednak kretyn się opierał. Nie trwało długo, nim ostatni huk wystrzału ukończył istnienie i tej marnej kreatury pode mną.

Odebrałem to, co należało do mnie, wycierając szkarłat o ciało jego właściciela.

-Żniwiarz, który nie zbiera żniw? - Prychnął Jongho, bawiąc się w paradoksie mojego istnienia, jednak ja zaledwie wzruszyłem ramionami, chowając swą własność do oprawy ukrytej na prawym biodrze pod paskiem spodni.

-Uznaj, iż przeszedłem na przedwczesną emeryturę - Wyznałem, pozwalając sobie, aby spojrzeć ku niemu przelotnie, dostrzegając dziwny grymas na jego twarzy. Nie był niezadowolonym, jednak nie wydawał się również szczęśliwym.

-Twój ojciec nie będzie szczęśliwym, że jego najlepszy zabójca przestał zabijać - Zauważył mężczyzna i całkiem słusznie, gdyż nie zamierzałem ukrywać, gdyby mój plan i dyskomfort zostałby ujawniony jeszcze przed moją ucieczką, to nawet pomijając fakt zdrady, nie umknęłoby mi to na sucho. 

Opór był karany, nawet, jeśli dotyczył on mej moralności, gdyż ta nigdy nie powinna zaistnieć w naszych umysłach. Tego pragnął. Maszyn do zabijania. Kogoś, kto morduje z zimną krwią, zupełnie niewzruszony, apatyczny na otaczający go świat. Do tego nasz szkolił. Tego od nas oczekiwał. Nie liczyliśmy się, jako ludzie, którzy mogą się bać, mogą czuć litość, czy zamiłowanie... nie. To nie była nasza bajka.

-Cóż. Il mietitore bianco [Tł. Biały żniwiarz] zmarł kilka dni temu w paryskim apartamencie, zamordowany przez francuskich płatnych zabójców na zlecenie kogoś z zewnątrz. Cała trójka zmarła w jakże tragicznym wypadku już półtora dnia później, choć przyczyna ich śmierci okazuje się zupełnie nieznaną - Mrukąłem, rzucając słowa od niechcenia -  Altimari Santano okazał się zdrajcą i hańbą całej rodziny, lecz jego pierwotnie niegodna śmierć została upamiętniona za wcześniejsze dokonania. Widzisz... wszystko, co o nich wiedziałeś... Cóż, poszło na marne. Nie jestem już ani Białym żniwiarzem, ani  Altimari Santano. Teraz jestem Choi San i choć nie wyrzekam się agresji w przypadku obrony własnej, moje życie nie opiera się już na bezmyślnym mordzie - Wyznałem, dostrzegając dziwną mozaikę podziwu i smutku w jego ciemnych, mrocznych oczach wypełnionych krzykiem swych dawnych ofiar. Wiedziałem, co rozważa. Nagle zwątpił we własne istnienie i cel, jednak wiedziałem również, iż jest to tymczasowe, gdyż kilka chwil przemyślnie nim...

-Rób, jak uważasz. Ja się dobrze bawię, depcząc tych gnoi, jak bezwartościowe robale, którymi są - Warknął zupełnie nieuprzejmie kopiąc jedno z leżących trucheł przypadkowego mężczyzny, nim zbliżył się do swych przyjaciół.

-Przykro mi z powodu ich śmierci - Rzekłem prawdziwie, przyglądając się martwemu, posiwiałemu mężczyźnie... cóż, Park zapewne nie będzie zbyt zadowolonym z jakże niefortunnego rozwoju spraw.

-W porządku. Tych dwóch nie znałem. Zatrudniłem ich z aplikacji, gdzie ludzie sprzedają swe ciała za dodatkową kasę - Wyjaśnił nagle, zupełnie mnie zaskakując. Jak mógł otaczać się obcymi? Takimi, którzy potrafili w każdej z chwil zmienić stronę swej gry, przeistaczając rozgrywkę i chyląc szalę wygranej? Byli niestabilnymi elementami, a na takich nie wznosi się wysokich wież... - Podeślę ci ją później, można kupić idiotów na posyłki, albo kogoś kto zaspokoi twoje najbrudniejsze potrzeby - Uśmiechnął się szorstko w niemal przerażających wydźwięku. Przewróciłem oczami, wzdychając ciężko - Co do Hubie... Znałem go miesiąc, nie był mi bliskim, choć będzie brakowało mi jego kretynizmu - Sapnął, kopiąc truchło siwego mężczyzny zagranicznych informacji.

Nagle myśl przebiegła mi pospiesznie przez umysł.

-Kim jest ten cały Garver? - Ciało Jongho zamarło w pół ruchu.

Il mio demone // WooSanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz