Rozdział 6

1.8K 69 21
                                    

Gabriel 

Wieść o śmierci Treyvona i Lauren Garcia rozniosła się nawet po krańce Europy. Zmuszony byłem stawić się na pogrzebie dwójki razem ze swoimi dziećmi. Oni ich nie znali, z resztą skąd niby mieliby? Owy ród nawet dla mnie nie był zbytnio znajomym. Tylko i wyłącznie z powodu Raphaela i aktualnie Mosculio zostałem tam jakkolwiek wdrożony. 

Parker niezadowolony ulokował się o kilka miejsc dalej ode mnie i Bleer. Dziewczynka zaś przytuliła się do swojego misia, i w trakcie lotu do Nowego Jorku przespała smacznie odsypiając dość pokręconą noc. 

Mój syn kiedy zadeklarowałem, że nie zwolnię Alice, pobiegł do swojego pokoju i zamknął się na zamek. Pięciolatka przez pół nocy dobijała się do niego, robiąc dość dziwne rzeczy. Poczynając od kopania małymi nogami w drewno, a kończąc na "opowiadaniu" bajki chłopcu. 

Przez pięć godzin mogłem swobodnie przejrzeć papiery które dał mi Mosculio na ostatnim spotkaniu, bym zapoznał się ze sprawą kradzieży towarów na terenie Bogoty, i Mediolanu. To tam dochodziło do najczęstszych tak zwanych "chamskich kradzieży".

Już pod koniec Bleer zwróciła na mnie swoją uwagę. Zmarszczyła nos i zrobiła dziwną minę przez sen tuląc do siebie przytulankę z całych sił. Wykonała kopnięcie w powietrzu jakby chciała coś od siebie odgonić. 

- Bleer? - zapytałam odkładając pliki przed siebie - Bleer? - powtórzyłem, kiedy jęknęła, jakby coś ją zaczynało ciągnąć - Bleer! - podszedłem do dziewczynki naprzeciwko i poruszyłem jej ciałem - obudź się - obniżyłem barwę głosu. 

- Tato? - Parker mając zmarszczone brwi wsadził głowę między szparę między fotelami - co się dzieje? 

- Nie wiem - odpowiedziałem od razu, zbyt pochopnie, ponieważ chłopak ruszył biegiem w naszą stronę i do razu kucnął przed siostrą. 

- Bleer, to ja. Otwórz oczy - delikatnie złapał ją za bok i potrząsnął. 

Jak na zawołanie, dziewczynka uchyliła lekko powieki. Parker usiadł obok niej i przytulił, a ja patrzyłem na to wszystko jako widz, nie ojciec. Gdybym nim był wiedziałbym co zrobić w takiej sytuacji. 

Nie znam swoich dzieci, za grosz ich nie znam. 

***

Śnieg jeszcze leżał na ulicach Nowego Jorku, mimo, że był już środek stycznia. Dzieciaki były pochłonięte sobą, zaś ja wyglądałem co róż by zlokalizować miejsca które mijaliśmy. 

- Co to? - zapytała znienacka Bleer, gdy mijaliśmy jeden z wielu drapaczy chmur - zobacz, Parker! Jaki on jest wysoki, taki sam jak u nas! - podskoczyła uradowana w miejscu i klasnęła w dłonie uśmiechając się promiennie - tatusiu, ty też w takim pracujesz, prawda? Wredna Alice mi powiedziała - skrzywiła się na wzmiankę o opiekunce. 

- Tak - odpowiedziałem nieznacznie wymuszając drgnięcie warg. 

- A zabierzesz mnie tam kiedyś? - zapytała wpatrując się we mnie tymi sarnimi oczami które aż nad wyraz źle mi się kojarzyły, i wykrzywiła małe usta. 

- Za ile będziemy? - Musiałem szybko zmienić temat. Syn nieznacznie spojrzał na mnie w przelocie i zacisnął palce na tapicerce sądząc chyba, że tego nie zauważyłem. Mylił się. 

- Około pięciu minut, panie Moretti. 

Skinąłem tylko głową i oparłem się ręką o drzwi. 

- Tatusiu to zabierzesz? - Bleer z nadzieją dalej upierała się przy swoim. Na całe szczęście, na ratunek przybyło mi połączenie od Raphaela. Odebrałem natychmiast. 

- Masz papiery przy sobie? - zapytał od razu. 

- Mam je wszystkie, przejrzałem i wszystko wskazuje na to, że w Bogocie narodził się nowy klan. Dokładniej omówimy to jak się spotkamy - wyjaśniłem wymijająco. 

- Po stypie mamy ustalić wszystko na zebraniu, więc zjaw się tam. Będziesz nam bardzo potrzebny. Możesz ich skutecznie wyeliminować. 

- Zjawię się tam - zapewniłem - niedługo będę. 

Rozłączyłem się dopinając aktówkę w której znajdowały się ważne teczki. Nic nie mogło mi umknąć. Wiedziałem, że Raphael zrzuci na mnie pozbycie się przywódcy wroga. Byłem pewny, że to zrobi, po pamiętnej aferze prawie dwa lata temu, w Bogocie, kiedy żywcem obdarłem człowieka ze skóry powierzył mi całą brudną robotę. Między innymi dlatego posiadałem na swoim ciele bliznę której nienawidziłem tak samo jak swojej byłej żony która już dawno dostała to na co zasłużyła. 

Nie zrobiłem tego ja, ale... i tak poczułem ulgę kiedy spuszczano jej ciało do głębokiego dołu. 

- Już jesteśmy - głos szofera wyrwał mnie z transu. 

Samochód zaparkował pod murem cmentarza. Parker wyszedł pierwszy, ponieważ siedział najbliżej drzwi, zaraz po nim Bleer której rękę ciągle trzymał, a następnie ja. Zapiąłem płaszcz i wiedząc doskonale, że musiałem wziąć córkę za rękę zacisnąłem szczęki. 

- Bleer - skierowałem do niej wezwanie - chodź obok mnie, córeczko. 

Poczułem jak coś potwornego zaciska się wokół mojej szyi, uniemożliwiając mi oddychanie. Syn patrzył na mnie wzrokiem pełnego bólu i rozczarowania. Z resztą sam tak o sobie sądziłem. Zniszczony do szpiku kości chuj który nie potrafi pokochać tego co stworzył. 

- Parker? - zapytałem niepewnie, kiedy zadowolona pięciolatka dopadła do mojej dłoni - chodź do nas. 

- Nie - odpowiedział sucho i wyprzedził naszą dwójkę krokiem. 

Zamknąłem powieki, aby nie powiedzieć czegoś czego nie chciałem i tylko skinąłem uśmiechając się sztucznie. 

Ruszyłem tuż za nim prosto do bramy cmentarnej za którą zauważyłem mnóstwo ludzi, którzy okrążyli dwie, czarne trumny. Pogoda tamtego dnia idealnie opisywała stan w którym rodzina Garcia się znalazła. Szare chmury, i delikatnie padający śnieg. 

- Tatusiu - Bleer przyciągnęła moją dłoń do swojego policzka - a...

Przerwał jej kapłan który stojąc pod namiotem rozpoczął pożegnanie małżeństwa. We trójkę stanęliśmy w samym rogu, aby zbytnio nie rzucać się w oczy, jak i mieć idealny widok na zgromadzonych. 

W tłumie, przy drewnie zauważyłem rudowłosą kobietę której kosmyki wypływały jak fale spod czarnego kapelusza. Na chudym ciele miała ciemną garsonkę która opinała jej krągłości. Ariel. To była kobieta która wkrótce miała znaleźć się obok moich dzieci. 

- Przyjmij moje kondolencje - wystawiłem dłoń do opuchniętej z płaczu Riley która tuliła się do swojego narzeczonego dalej wylewając z siebie tonę łez. 

Pokiwała mi tylko głową, zaś Raphael przywitał się z Parkerem i Bleer uściskiem dłoni. 

- O której ma odbyć się to zebranie? - zagadałem zmieniając temat. 

Mijało nas mnóstwo gapiów, którzy utkwili swoje plotki w dzieciakach. Pieprzone lafiryndy!

- Nie mam zielonego pojęcia - brunet westchnął - nie zajmujmy sobie tym chwilowo głowy. Chodź na stypę - wysunął ramię do narzeczonej a ona się w nie wtuliła. 

- A my? - zapytał znudzony Parkerk. 

- Z nami - odpowiedziałem szybko. 

Wywrócił oczami krocząc obok mnie. Starał się dotrzymać mi tempa. Miałem dziwne wrażenie, że chciał mi tym zaimponować. 

Dlaczego, kurwa nie potrafię ich pokochać?! 

- Dobrze więc - Mosculio znienacka pojawił się obok odchrząkując - usiądźcie razem z nami przy stoliku - pokazał gestem w kąt. 


Ariel. La mia speranza |18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz