Voldemort siedział w swoim „gabinecie". Wygodnie usadowiony w fotelu, w pozycji niemal półleżącej, dłonie złożył na brzuchu, a nogi wyprostował i skrzyżował w kostkach. Spod półprzymkniętych powiek obserwował rozgrywającą się przed nim scenę i leniwie przysłuchiwał się bełkotowi człowieka leżącego na środku pomieszczenia.
Pokój otaczali półkolem śmierciożercy, przysłaniając swoimi ciałami widok znajdujących się za ich plecami ścian i przeróżnych narzędzi do tortur, z użycia których słynął Czarny Pan. Dzisiejszego wieczoru rozrywki dostarczał Ezekiel — jeden z najstarszych popleczników Voldemorta. Śmierciożerca ten miał dryg do raczej... długotrwałych kaźni — upajał się łamaniem zarówno ciała, jak i ducha swoich ofiar. Właśnie dzierżył w ręku kilka rozgrzanych do czerwoności igieł, by po chwili wbić je powoli w stopy, kolana i krocze leżącego przed nim związanego człowieka. Rozżarzone żelazo zatapiało się z sykiem w skórze przy akompaniamencie rozdzierających krzyków torturowanego.
Ofiarą był starszy mężczyzna, któremu usunięto już ponad połowę skóry z rąk. Ezekiel musiał się uciec do rzucenia zaklęcia unieruchamiającego, bo w końcu przy perfekcyjnym obdzieraniu kogoś ze skóry potrzebna jest precyzja, a wicie się przedmiotu pracy nie było mile widziane — groziło popsuciem całego efektu. Dziś Voldemorta szybko znudziło zdzieranie skóry, więc Ezekiel, licząc, że porządne strumienie krwi zadowolą jego pana, skupił się po chwili na wyrywaniu zębów. Katowi niebywałą przyjemność sprawiło też pogruchotanie kostek nieszczęśnika — chrupot łamiących się kości zawsze przyprawiał go o dreszczyk emocji.
Ten staruch jest niezłym twardzielem, zaśmiał się duchu Voldemort, widząc nieugiętość dręczonego czarodzieja. Kiedy Czarny Pan zażyczył sobie sesję męczarni w prywatnych komnatach, nie podejrzewał, że zajmie ona tak dużo czasu. Siwiejący starzec dość długo stawiał Ezekielowi opór. Voldemort mógł przysiąc, że brak odpowiedzi ze strony ofiary kilka razy wyprowadził naczelnego kata z równowagi. Ale jednak, tak jak wszyscy inni w rękach Ezekiela, i ten się w końcu złamał, pomyślał, obserwując, jak kat z delikatnym uśmieszkiem satysfakcji na twarzy wbija rozżarzone igły w ciało czarodzieja.
Ezekielowi niemałą uciechę sprawiało także przemawianie do swoich ofiar. Łechtała go świadomość, że chociaż rany cielesne mogą zostać uleczone, to szkód psychicznych, które wyrządzał w trakcie tortur, nie dało się już naprawić. By ostatecznie pokonać starca, śmierciożerca uciekł się do grożenia śmiercią jego wnuczki. Z upodobaniem przedstawił swojej ofierze plan, jaki przygotował dla dziewczyny. Starszy mężczyzna złamał się niemal od razu i zaczął zawodzić, podczas gdy kat kontynuował swój wywód.
Czarny Pan przyglądał się szlochającemu przed nim strzępkowi człowieka. Żałosny, uczuciowy głupiec, podsumował w myślach, powstrzymując uśmiech. Ashton McVir nie miał pojęcia, że cała jego rodzina została zgładzona, kiedy on przebywał jeszcze poza granicami kraju. Voldemort rozkazał go schwytać, nim zdążył dotrzeć do ojczyzny i odkryć... jakże malownicze szczątki domostwa i bliskich.
Starzec nie zdawał sobie sprawy także z tego, że to wysuszone, chropowate serce leżące tuż obok, na biurku Voldemorta, jeszcze nie tak dawno biło w piersi jego jedynej i najdroższej wnuczki Erin. Przez organ od czasu do czasu przechodził skurcz, zwłaszcza gdy Ashton zaczynał krzyczeć — cóż, lepiej dla niego, że o tym nie wie. Klan McVirów był starym i potężnym rodem, zarówno pod względem linii, jak i mocy. Zmiecenie go z powierzchni ziemi i całkowita pewność, że nikt z nich nie przeżył, sprawiły Voldemortowi szczególną przyjemność.
Czarny Pan nie potrzebował więcej informacji. Wszystkie szczegóły niezbędne do zrealizowania swojego specjalnego... projektu wydobył z żony Ashtona, gdy przed tygodniem zabawiali się z nią, rozcinając jej ciało na kawałki, staw po stawie. Voldemort uśmiechnął się na samo wspomnienie tych upojnych chwil — krew pryskała wszędzie, niemal całkowicie ubarwiając podłogę, ściany i sufit soczystą czerwienią.
W pewnym momencie jego uwagę przykuło poruszenie wśród śmierciożerców. Z szeregu wysunęła się zakapturzona postać w długim czarnym płaszczu, która przyklęknąwszy przed swoim panem, pochyliła głowę i uniosła do góry rękę z rulonikiem pergaminu. Voldemort wziął liścik, rozwinął i zaczął wodzić po nim wzrokiem. Po chwili w jego oczach pojawiła się czysta furia. Gestem dłoni nakazał Ezekielowi zakończyć sesję, całkowicie ignorując jego niezadowoloną minę.
— Przyprowadźcie mi Glizdogona — rozkazał cichym tonem, który niezmiennie przyprawiał jego wierne sługi o ciarki na plecach. Nawet Ezekiel przerwał i spojrzał na swojego pana. Ten głos zapowiadał ból, męczarnie i śmierć. Słysząc to, naczelny kat od razu przestał się dąsać — być może czeka go jeszcze trochę zabawy dzisiejszego wieczoru.
Z uśmiechem na twarzy poderżnął ofierze gardło i obserwował, jak starzec rzuca się w konwulsjach. Zafascynowany przyglądał się, jak z oczu starszego czarodzieja znika błysk, gdy przekraczał on cienką granicę życia i śmierci, i nawet gniew Czarnego Pana nie był w stanie zakłócić mu tej cudownej chwili. Po chwili śmierciożerca zamrugał, wpatrując się w stygnące zwłoki, i wstał, krzywiąc się przy tym nieco, bo coś strzyknęło mu w stawach. Starzał się. Westchnął i zaczął czyścić narzędzia, nucąc cicho pod nosem. Wolał, by wszystko było gotowe, na wypadek, gdyby Czarny Pan zapragnął skorzystać z jego... talentu... raz jeszcze.
CZYTASZ
Wiara [DRARRY]
FanfictionUpływających wakacji Harry nie mógł zaliczyć do najprzyjemniejszych, pomimo tego, że Dursleyowie przestali go dręczyć psychicznie czy zaganiać do fizycznej harówki. A to wszystko dzięki dyrektorowi, który, działając zapewne w dobrej wierze, wysłał l...