Następstwa

4.2K 311 15
                                    

  Lucjusz Malfoy był zmęczony. Ubrania miał brudne, włosy potargane, a jego mięśnie krzyczały z wyczerpania. Usiadł na schodach prowadzących do zamku, opierając łokcie na kolanach i luźno zwieszając dłonie pomiędzy nimi. Wpatrywał się w niegdyś zielone trawniki, teraz poczerniałe od zaklęć i krwi.

Bestie Ciemności zostały wywiezione gdzieś daleko. Śmierciożercy, na których udało mu się wpłynąć severusowym eliksirem Confundus, zostali złapani. Wielu uciekło przez Zakazany Las, choć nikt nie znał ich dokładnej liczby. Ciała – i części ciał – nadal zaścielały ziemię. Grupy Aurorów i członków Zakonu zaczęły je zbierać, ale proces ten postępował powoli.

Lucjusz nienawidził następstw walki. Niegdyś dziewiczy krajobraz został naznaczony, a on wątpił w to, że w najbliższym czasie uda mu się usunąć z umysłu obraz dziecięcych ciał leżących bezwładnie na podłodze w Wielkiej Sali.

Draconowi nic się nie stało. Ostentacyjny spokój Malfoya, którym ten szczycił się przez całe swoje życie, uleciał, gdy mężczyzna zobaczył swoje dziecko w podartych i zakrwawionych ubraniach, ale całe i zdrowe, w skrzydle szpitalnym. Pani Pomfrey patrzyła z uśmiechem, jak zbliżył się do chłopaka i objął go. Nie wypuszczał go przez jakiś czas.

Lucjusz przetarł dłonią oczy. Jego spojrzenie powędrowało w stronę lasu, a jego uśmiech wyostrzył się. Dźwignął swe obolałe ciało w górę i ruszył ku zacienionemu zagłębieniu.

Odtworzenie jego kroków było trudne. Znalazł miejsce, w którym się ukrywał. Odwrócił się i ruszył dalej w ciemność. Znalazł krew zdobiącą jedno z drzew. Znalazł kilka pasków klejącego się ciała. Ale ani śladu Belli.

Uklęknął obok masy, a włoski na jego karku uniosły się. Nie było tam śladów wilków – żadnych odcisków łap otaczających miejsce, w którym leżała. Wbił wzrok w las, a mocny węzeł podejrzenia zacisnął się na jego wnętrznościach. Podniósł się, klnąc, i odwrócił się, ruszając błyskawicznie w stronę zamku.

Nie dostrzegł czarnej runy błyszczącej od energii, która wykorzystała krew z kory i ziemi. Nie zatrzymał się, gdy ptaki wystrzeliły ponad drzewami, a ich zaalarmowane krzyki odbijały się echem o poranku. Drzewa poruszyły się, syczącymi szeptami swych gałęzi tłumiąc pojedynczy krzyk, który rozległ się w oddali. Cień przesunął się po ziemi, drzewa zamilkły, a ich głosy zanikły, zastąpione szorstkimi nawoływaniami ludzi i przemysłowym brzękiem ludzkiej czystości.* Lucjusz nie obejrzał się za siebie.


~~~~~~


- Potrzebujemy uzdrowiciela! Szybko!

Głosy spanikowanych Aurorów rozbrzmiały przez trawniki. Charlie zatrzymał się, by otrzeć czoło, i spojrzał w dal, na zamieszanie.

Ubrani na zielono uzdrowiciele biegli w stronę boiska do quidditcha. Zobaczył, jak jego ojciec krzywi się, a następnie zaczyna biec za nimi. Charlie upuścił rękawice, a uczucie zimna rozprzestrzeniło się w jego brzuchu.

Z jego susami dogonienie pozostałych nie zajęło mu dużo czasu. Dotarł do nich pod trybunami i osunął się na kolana.

Twarz Rona była nierozpoznawalna. Robiony na drutach sweter był jedyną wskazówką co do tego, kto to był. Ropiejące rany i poczerniała skóra pokrywały jego twarz. Oczy Rona były niczym więcej jak tylko papkowatą masą.

Charlie odwrócił głowę i zwymiotował. Słyszał, jak kilka innych osób robi to samo. Otarł usta drżącą ręką i starał się uspokoić falujący żołądek.

- Ron? Ron! Puśćcie mnie! To mój syn! Mój syn! – Umysł Charliego zarejestrował udręczony głos Artura. Zerwał się na nogi i przepchnął się na zewnątrz.
- Charlie! – Najstarszy obecnie Weasley chwycił swego ojca, czując silne ręce owijające się wokół jego ramion. – Ron. Och, Merlinie. Co oni zrobili Ronowi?** – Starszy mężczyzna szarpał się w jego objęciach. Charlie zacieśnił uścisk.
- Nie możesz mu pomóc, tato. – Odsunął ich od trybun. – Są z nim teraz uzdrowiciele. Musimy pozwolić im pracować.
- Nie. On potrzebuje teraz mnie. – Artur patrzył dziko. – Kto mógł mu zrobić coś takiego? Och, Ron...
- To było mroczne zaklęcie. – Mizernie wyglądający uzdrowiciel odszedł od trybun i dołączył do nich. Za nim grupa pielęgniarek podnosiła nosze, przenosząc ciało Rona do zamku. – Jest pan jego ojcem? Artur, tak? Artur Weasley?

Artur skinął głową, ale jego uwaga bardziej skupiona była na ciele niesionym w kierunku wzgórza niż na uzdrowicielu, który przed nim stał.

- Jestem Charlie. – Głowa rodziny Weasleyów podała uzdrowicielowi rękę.
- Uzdrowiciel Fabing. Dziękuję.
- Ron? Czy wszystko będzie z nim w porządku? – Uwaga Artura skupiła się na uzdrowicielu, spojrzenie wyostrzyło się, a ramiona zesztywniały. Charlie puścił ojca, ale stał blisko, na wypadek gdyby starszy mężczyzna próbował ruszyć za noszami.

Uzdrowiciel wyglądał poważnie.

- Tego nie wiem. Jego oczy... – Uzdrowiciel spojrzał w dal. Głębokie linie wyczerpania już wyryły się na jego twarzy. – Obawiam się, że może na zawsze utracić wzrok. Nie będziemy wiedzieć tego na pewno, dopóki jego stan się nie ustabilizuje.

Paznokcie Charliego wbiły się w skórę dłoni. Zamknął oczy i odwrócił głowę. Jego ojciec jęknął przenikliwie i osunął się na kolana.

Biorąc drżący wdech, Charlie zmusił się do otwarcia oczu.

- Zabieracie go do Św. Mungo? – Uzdrowiciel skinął głową. – Idę z nim.
- Głowa rodziny naprawdę powinna być jedyną...
- Ja jestem głową rodziny. – Charlie przełknął ciężko i wyprostował się. Spojrzał na swojego ojca. – Tato. Tato! – Starszy mężczyzna bezmyślnie skierował na niego wzrok. – Musisz znaleźć mamę i bliźniaków. Idźcie do Św. Mungo, gdy będziecie mogli. Idę z Ronem teraz.

Starszy mężczyzna zaczął kiwać głową.

- Tak. Och. Och, Merlinie. – Zadrżał. – Ja... muszę znaleźć moją żonę. Muszę... muszę...

Charlie wymienił spojrzenia z uzdrowicielem. Ten skinął głową i Charlie pochylił głowę. Uzdrowiciel Fabing pochylił się i położył dłoń na ramieniu Artura, przemawiając do niego łagodnie. Charlie odwrócił się i ruszył za oddalającymi się postaciami pielęgniarek, które niosły ciało jego brata.Jedna rzecz naraz, staruszku. Jego kroki stały się rytmiczne, rozbrzmiewając wokół jego głowy i wypychając z niej wszystkie inne myśli.Załamiesz się później. Teraz skup się na Ronie.

Droga do zamku nigdy nie wydawała się taka długa.


~~~~~~


Seamus siedział na brzegu stołu Gryfonów z głową opartą na rękach. Łokcie miał oparte na kolanach, a brodą prawie dotykał do klatki piersiowej.

Ciała zostały usunięte z Wielkiej Sali. Powykręcane i poplątane kończyny prześladowały jego myśli za każdym razem, gdy zamknął oczy. Nie wiedział, jak wielu było zmarłych i jak wielu zostało zranionych. Wciąż słyszał przeszywające krzyki, za każdym razem, gdy podniósł wzrok.

Wielka Sala była zniszczona. Wysokie, łukowate okna zniknęły, wystawiając wnętrze na działanie żywiołów. Jasny wiosenny dzień był prawie zbrodnią wobec jego zmysłów. Powinno padać. Roześmiał się gorzko. Powinno być pochmurnie albo szaro. Burzowo.

- Seamus?

Głos Sashy sprawił, że spojrzał w górę. Oddech uwiązł mu w gardle, nie mogąc przecisnąć się obok twardej bryły, która się tam nagle pojawiła. Szóstoroczna Ślizgonka była zakrwawiona, a jej prawą rękę przytrzymywał prymitywny temblak.

- Sasha – wychrypiał szeptem. Później się nad tym zastanawiał, ale nie mógł sobie przypomnieć momentu, w którym wstał lub upuścił płaszcz na ziemię.
Pamiętał tylko to, że wziął Sashę w ramiona, i to uczucie, gdy naciskała na jego klatkę piersiową. Pamiętał jej pisk i sposób, w jaki jej zdrowa ręka owinęła się wokół jego szyi, tak mocno, że prawie go udusiła. – Sasha – powtórzył i schował twarz w jej włosach. Pachniała siarką i popiołami. – Myślałem... Ja nie... Nie mogłem cię znaleźć... kiedy... kiedy...
- Seamus. Seamus. – Zadrżała i wtuliła twarz w jego pierś. – Jestem tu. Ty tu jesteś. Och, Merlinie. Och, Merlinie.

Łzy zwilżyły jej twarz, ale ona się tym nie przejmowała.

Nie zwracali uwagi na przychodzących i odchodzących Aurorów i medyków. Nie zauważali krzyków innych uczniów i histerycznych głosów przybywających rodziców.

- Kocham cię – powiedział na wydechu, ledwie słyszalnie.
- Głupi Gryfon.
- Myślałem, że cię stracę.
- Nie stracisz, Seamus. Obiecuję. Nie stracisz.


~~~~~~


Hermiona była w skrzydle szpitalnym. Fartuch, który dała jej Pomfrey, był o dwa rozmiary za duży, ale związała go tak mocno, jak tylko się dało. Przód był poplamiony krwią i innymi płynami. Ściągnęła włosy w ciasny kok, ale ich pasma opadały jej na oczy i łaskotały w nos.

Potarła wierzchem dłoni sprawiającą kłopot wypukłość.*** Zwijała bandaże dla pielęgniarek, które zabierały je, gdy tylko zdążyła je odłożyć.

Nie myślała o bitwie. Nie myślała o dorastających mężczyznach i kobietach, którzy polegli, wijąc się na ziemi, od zaklęć wypowiadanych jej własnymi ustami. Nie myślała o Aurorach, którzy w panicznej furii bitwy zamienili różdżki na sztylety i dźgali nimi wrogów w oczy. Nie myślała o zwłokach rozrywanych przez wilkołaki, ani o jej stopach, które ślizgały się na śliskich wnętrznościach. Ograniczyła swój świat do bandaży, które miała przed sobą, i do tego, jak miała je zwijać.

- Hermiono?

Jej ręce znieruchomiały. Podniosła wzrok na profesor McGonagall i zamrugała.

- Tak, proszę pani
- Hermiono. – nauczycielka transmutacji obeszła stół i objęła ręką jej ramiona. – Zabierzmy cię stąd, kochanie. Twoi rodzice wkrótce przybędą.

Stawiła opór ciągnącej ją ręce.

- Muszę to skończyć. – Pokręciła głową i spojrzała na stół. Zamrugała, gdy zobaczyła, że nie ma więcej bandaży do zwijania. – Tam nadal jakieś zostały... Miałam do zwinięcia cały stos... Gdzie...
- Hermiono. – Nauczycielka wyprowadziła ją z pomieszczenia i ruszyła korytarzem. Ranni leżeli w równych rzędach, pozostawiając jedynie niewielką alejkę do przejścia.

Wicedyrektorka zaprowadziła ją do dormitorium Gryfonów. Gruba Dama zniknęła, a dziura pod jej portretem była otwarta dla wszystkich. Hermiona zatrzymała się tuż przed wejściem.

- Nie mogę tam wejść.
- Wszyscy twoi współdomownicy tam są. Większość czeka na swoje rodziny...
- Nie wejdę tam! – Wyrwała się z uścisku starszej kobiety. – To wszystko moja wina! Wszystko!

Profesor McGonagall postarzała się w czasie trwania walki. Głębokie zmarszczki znaczyły jej twarz, a jej spojrzenie było smutne.

- Dziecko, to nieprawda. To jest wina wyłącznie tego szaleńca. Wszyscy zrobiliśmy to, co było w naszej mocy. Nie jesteś niczemu winna.
- Ale Harry prawie umarł, a Ron... – Zadrżała tak mocno, że zadzwoniły jej zęby. – To ja wniosłam petycję. Słuchałam go. Gdybyśmy tylko uwierzyli Harry'emu... gdybyśmy nie byli tak cholernie ślepi...
- Język, panno Granger.
- Proszę zapomnieć o języku! To prawda! Powinniśmy wierzyć Harry'emu! Nigdy nie powinniśmy się od niego odwrócić! Mogliśmy... mogliśmy...
- Hermiono. – McGonagall chwyciła ją za ramię i potrząsnęła nią. – Wystarczy. Rozwodzenie się nad rzeczami, które mogliśmy lub powinniśmy zrobić, nigdzie nas nie zaprowadzi. Być może to prawda, że powinniście przejrzeć kłamstwa, które opanowały szkołę. Być może to prawda, że powinniście stać za panem Potterem zamiast go odrzucać. Ale wszyscy popełniamy błędy, dziecko. Powinnam zwracać na to więcej uwagi. Powinnam wkroczyć, zanim Gryffindor wymknął się spod kontroli. Ale to już się stało, a my musimy żyć z rzeczami, które zrobiliśmy. Pan Potter przeszedł do Slytherinu. Pan Potter i reszta jego nowego domu obudzili bogów potworów Voldemorta. Może tak miało być, może mieliśmy popełnić błędy. Ale teraz nie ma nic, nic, co można z tym zrobić.

Hermiona zaczęła płakać, a potężny szloch wstrząsnął jej ciałem. Minerwa przyciągnęła ją bliżej i oparła policzek o jej kręcone włosy.

- Dziecko, zapomnij o tym. Zrobiliśmy to, co zrobiliśmy. Teraz możesz tylko iść naprzód.

Tak właśnie znaleźli je rodzice Hermiony, jakiś czas później. Załamana dziewczyna zemdlała, a jej rodzice zabrali ją do skrzydła szpitalnego. Oboje wyglądali na wstrząśniętych do głębi; ich twarze były blade, a ojciec Hermiony trzymał ją mocno w ramionach, gdy odchodzili.

Minerwa oparła rękę o ścianę i zamknęła oczy. Odepchnęła na bok wykrzyczane oskarżenia, które rozbrzmiewały w jej głowie. Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze. Otworzyła oczy i wygładziła szaty. Miała coś do zrobienia i nie było czasu na odpoczynek.


~~~~~~


Neville był po łokcie w brudzie. Jego koszula była rozdarta na kołnierzu, a lewą brew miał prawie całą osmaloną. Stracił swój płaszcz w którymś momencie bitwy. Zapalił się od powracającej klątwy i Blaise zerwał go z niego, a potem odrzucił z dala od tłumu. Neville nie mógł zrobić nic innego, jak tylko odwrócić się i kontynuować walkę.

Neville był w szklarni. Mediwiedźmy i medycy biegali z maściami i eliksirami do przepełnionego skrzydła szpitalnego, więc zbierał rośliny dla profesora Snape'a. Profesor Sprout była jedną z pacjentek; otrzymała cios w głowę i oberwała Cruciatusem. Neville wiedział, że nie było nikogo innego, kto byłby tak obeznany ze szklarnią, więc przejął pracę nauczycielki, choć jego serce buntowało się przeciw tej decyzji.

Widział Blaise'a tylko raz, od kiedy skończyła się bitwa, choć mieli między sobą całe boisko do quidditcha. Zaledwie przelotne spojrzenie wystarczyło, by złagodzić bolesny ucisk, który dręczył jego serce od chwili, gdy drugi chłopak został od niego oderwany w trakcie walki.

Kończyły mu się rośliny. Dwie szklarnie zostały zniszczone podczas ataku. Zapytał ostatniego medyka, czy jakieś rośliny były w drodze z Ministerstwa. Starszy mężczyzna roześmiał się i odszedł, nie trudząc się odpowiedzią.

Jego ciało było kłębkiem bólu i cierpienia. Jego łokieć zachowywał się dziwnie, ale zdusił do uczucie. Miał zbyt wiele do zrobienia i za mało czasu. Jego ramiona i kolana drżały, ale jego ręce pewnie przycinały cenne liście roślin.

Został mu ostatni rząd roślin, które mógł zebrać. Były to ledwie rozkwitnięte sadzonki, ale były wszystkim, co mu zostało. Nagła myśl sprawiła, że się uspokoił.

- Rosmerto. – Jego głos był zachrypnięty od wykrzykiwanych klątw i wrzasków. Nie powiedział uzdrowicielom o klątwie, która w niego ugodziła. Wspomnienia o rodzicach pojawiały się w jego umyśle za każdym razem, gdy otwierał usta, uciszając jego skargi. – Rosmerto. – Spróbował ponownie. – Usłysz me usilne prośby. Wiem, że to nie w porządku, ale rośliny... Potrzebuję ich więcej i nie mogę... to nie wystarczy... – Kolana ugięły się pod nim, a on oparł dłonie na brudnej ziemi. Krew pociekła mu z rozcięć. – Proszę. Potrzebuję twojej pomocy.
- Wojna to okropna rzecz.

Podniósł wzrok. Stała obok niego, nieskazitelna i czysta, z ognistymi włosami uchwyconymi przez promienie słońca.

- Nie ma już więcej roślin, które mógłbym zebrać. – Był zbyt zmęczony, by stanąć. – Zniszczyli pozostałe szklarnie. Profesor Snape nie ma więcej zapasów.
- Mówisz, że nie ma roślin? – Uklęknęła obok niego i dotknęła jego policzka. Jej oczy były koloru jasnego, słonecznego dnia. – Myślę, że powinieneś spojrzeć raz jeszcze. – Pochyliła się do przodu i wycisnęła pocałunek na jego czole. – Dziękuję ci, Neville'u Longbottom, za twą odwagę i serce. Masz moje błogosławieństwo. Twoje ręce będą czynić cuda, jakich ten świat jeszcze nie widział. – Cofnęła się i zniknęła mu z oczu.

Powietrze w środku wciąż było nieruchome. Neville zadrżał, gdy przepłynęła przez niego magia. Jego ból osłabł, a umysł oczyścił się. Chłopak wstał.

Wszystkie jego rośliny zakwitły.


~~~~~~


Przybyli rodzice Blaise'a. Ojcowie i matki zdenerwowali się na niego, próbując przekonać go do powrotu do domu. Uśmiechnął się i przytulił ich, ale sprzeciwił się, gdy próbowali go stamtąd zabrać.

- Nie wyjadę. Nie, jeśli Neville zostaje.

Kłócili się z nim, błagali i krzyczeli, ale nie zmienił zdania. W końcu zajęli pokoje w zamku, zadowoleni z tego, że mogą zostać ze swoim synem tak długo, jak się da.

Blaise cieszył się, że tam byli. Jego ojcowie pomogli przy gruzach, a ich opinia przydała się grupom Aurorów, które były już gotowe na porażkę. Zapadła noc, ale czarodziejscy i mugolscy rodzice wciąż przybywali nieprzerwanym strumieniem. Czystokrwiści, pół krwi i mugole pracowali ramię w ramię, by posprzątać i naprawić zamek oraz pole bitwy. Blaise obserwował ich działalność przez jakiś czas, oszołomiony, ale zadowolony.

Nagłe poruszenie uzdrowicieli przy szklarniach przyciągnęło jego uwagę. Zmarszczył brwi i przytulił do piersi to, co zostało z płaszcza Neville'a.

Ruszył w stronę poobijanej, szklanej budowli. Aurorzy już wzmocnili jej konstrukcję, upewniając się, że nie upadnie i nie zniszczy tego, co zostało z cennych roślin.

Znalazł Neville'a głęboko w szklarni. Potoczył wzrokiem po kwitnących roślinach, których ciężkie, upojne zapachy wypełniły jego zmysły.

- Neville?

Były Gryfon podskoczył i obrócił się, stając przodem do niego.

- Blaise! – Odłożył na bok doniczkę z rośliną, którą miał w rękach, i podbiegł do Ślizgona. Blaise jęknął, gdy Neville owinął go rękami, ale mocno trzymał mniejszego chłopaka.
- Myślałem, że rośliny zostały zniszczone? – To były pierwsze słowa, jakie wydostały się z jego ust, i miał ochotę się za nie kopnąć.
- Były. – Neville odsunął się i uśmiechnął się. Był posiniaczony i wydawał się używać głównie jednej ręki, ale poza tym wyglądał dobrze. Wielki siniak, który pokrywał jedną stronę twarzy Blaise'a, zabolał ze współczucia.****
- Więc jak...?
- Rosmerta. – Oczy Neville'a rozbłysły. – Przyszła i pomogła. Rośliny rozkwitły, nawet te, które przyciąłem! Profesor Snape ma teraz więcej niż dość zapasów! – Jego entuzjazm przygasł, gdy spojrzał (Neville, nie entuzjazm :p – przyp. tłum.) na twarz wyższego chłopaka. – Co się stało?

Blaise próbował się uśmiechnąć, ale udało mu się nakłonić do współpracy tylko jedną stronę twarzy.

- Wściekły olbrzym. Nic mi nie jest.
- Byłeś już u uzdrowiciela?
- A ty?

Neville posłał mu buntownicze spojrzenie.

- Możesz być ranny. Powinniśmy zabrać cię do skrzydła szpitalnego.
- Neville. Nic mi nie jest. Matki mnie obejrzały. Obie są wyszkolonymi pielęgniarkami. – Blaise dotknął ramienia mniejszego chłopaka. – Ale twoja ręka jest zraniona.

Neville odwrócił wzrok, choć rumieniec pokrył jego policzki.

- To nic takiego.
- Ktoś to obejrzał?

Milczenie Neville'a wystarczyło za odpowiedź.

- Jak długo musisz tu zostać?

Neville spojrzał na niego, otwierając szeroko oczy.

- Nie zamierzasz mnie stąd wyciągnąć?
- Czy ja wyglądam jak Draco? Nie; jeśli możesz pracować, zrób to, czego potrzebujesz. Zabierzemy cię do moich matek, gdy skończysz.

Oczy Neville'a błysnęły.

- Dziękuję, Blaise. – Wydawało się, że dopiero teraz zauważył część garderoby wiszącą na ramieniu Blaise'a. – Znalazłeś mój płaszcz.

Blaise przełknął ciężko.

- Znalazłem. Na zewnątrz. – Machnął ręką w kierunku pola bitwy, wciąż niepewny, jak je nazwać.

Drugi chłopak skinął głową.

- Myślałem... Zostałeś zmieciony. Nie widziałem cię później, gdy uciekały potwory.
- Szukałem cię.
- Ja też. – Spojrzeli na siebie. Neville przysunął się bliżej.

Blaise pochylił się i pocałował go. Były Gryfon wciągnął gwałtownie powietrze, ale zacisnął palce na szacie Blaise'a. Ślizgon cofnął się i uścisnął mocno mniejszego chłopaka.

- Nie mogę uwierzyć, że znalazłeś mój płaszcz.
- Wiem.
- Jesteś pewien, że wszystko jest w porządku?
- Teraz już tak.


~~~~~~


Bill i Ginny byli w dormitoriach Ślizgonów. Dziewczyna nie chciała odpoczywać, dopóki nie zobaczy się z Harrym, ale uzdrowiciele na razie ich odesłali. Wrócili do lochów w samą porę, by zobaczyć, jak docierają tam Pansy i Millicenta. Trzy dziewczyny rzuciły się sobie w ramiona, płacząc i śmiejąc się na zmianę. Bill trzymał się z tyłu, z zadowoleniem na nie patrząc i pomagając przybywającym rodzicom odnaleźć ich dzieci.

Dwie piątoroczne dziewczyny były teraz ze swymi rodzicami w kuchni. Rodzice Millicenty chcieli, by Bill i Ginny poszli z nimi, ale Blackowie grzecznie odmówili. Bulstrode'owie wyszli, ale nie bez obietnicy, że przyniosą dość jedzenia, by wykarmić cały Dom. Bill nie miał co do tego wątpliwości.

Siedzieli na kanapie i patrzyli na trzaskający ogień. Bill rozpalił go, gdy zapadła noc, chcąc, by ciepłe światło rozwiało chłód, który nie miał nic wspólnego z temperaturą w pomieszczeniu. Ginny siedziała zwinięta u jego boku, opierając głowę o jego klatkę piersiową.

- To jest jak sen.

Bill pogładził kasztanowe włosy, które miał pod brodą. Nic nie powiedział, ale przyciągnął ją bliżej.

- Nadal myślę, że się obudzę i okaże się, że nic z tego się nie wydarzyło. – Wyciągnęła rękę i dotknęła laski, która była oparta o brzeg kanapy. – To jest... to jest... nierealne, wiesz?
- Wiem.
- Naprawdę jesteśmy Blackami?
- Tak.
- Czy... czy...
- Tak, Ginny. To wszystko jest prawdziwe.

Wzięła drżący wdech.

- Czy będzie w porządku, jeśli udam, że nie jest? Nawet tylko przez chwilę?
- Nie, Gin. To wszystko jest prawdziwe, nawet złe rzeczy.
- Ale...
- Nie możesz udawać, że to się nie wydarzyło, kochanie. Rzeczy takie jak te... Jeśli to zrobisz, będzie jeszcze gorzej. Zajmie więcej czasu, zanim dojdziesz do siebie, wydobrzejesz. To dlatego nie możesz udawać ani pozwolić na to komuś innemu. Właśnie tak stało się za pierwszym razem. Wszyscy próbowaliśmy udawać, że nic się nie stało, że powstanie Czarnego Pana było tylko snem. To sprawiło, że byliśmy słabi. To sprawiło, że zapomnieliśmy o lekcji, którą dostaliśmy za pierwszym razem. Nie możemy zapomnieć, Gin. W przeciwnym razie to znów się wydarzy.

Pociągnęła nosem i wtuliła się mocniej w jego bok.

- Ale już się skończyło?

Bill westchnął i zapatrzył się na płomienie.

- Teraz tak. Ale wiele nowych rzeczy dopiero się zaczyna. Zamek potrzebuje odbudowy, zmarli pochowania, a ranni uzdrowienia. A potem może to wszystko całkowicie się zakończy.
- Myślisz, że ludzie zapomną?
- Tylko wtedy, gdy im na to pozwolimy, Gin. A my nie możemy tego zrobić. To oznaczałoby, że wszyscy, którzy zginęli, zrobili to na próżno. To oznaczałoby, że wszyscy ludzie, którzy zostali ranni, nie mają szans na uleczenie. Nie możemy pozwolić, by zamietli to pod dywan, jak brudny sekret, o którym nie chcą myśleć. Muszą zapamiętać, a my musimy się upewnić, że to zrobią.
- A co, jeśli będziemy zmęczeni? Co, jeśli będziemy chcieli odpocząć?
- Będzie na to czas. – Bill potarł jej rękę swą dłonią. – Obiecuję.
- Myślisz, że Harry będzie chciał pamiętać?

Ręka Billa znieruchomiała.

- Tak, Gin. Tak myślę.
- Dlaczego?
- Ponieważ taki jest Harry. On pamięta, prawdopodobnie lepiej niż my wszyscy razem wzięci. Pamięta nazwiska, pamięta twarze. Nie możemy pozwolić, by robił to sam.
- To mogłoby go zniszczyć.
- Dokładnie, Gin. Nie możemy pozwolić, by sam to dźwigał. Zawdzięczamy mu zbyt wiele, by mu na to pozwolić.

Wyciągnęła rękę i zacisnęła ją w pięść wokół laski. Przyciągnęła ją do piersi, trącając przy okazji Billa.

- Przepraszam.
- Nic się nie stało.
- Cieszę się, że mamy już prawie lato.
- Ja też.
- Cieszę się, że Harry wraca z nami do domu. Potrzebuje nas.
- Tak.

Wtuliła twarz w jego klatkę piersiową.

- Mogę teraz płakać, Bill?
- Płacz, jeśli chcesz, Gin. Ja zawsze tu będę, za każdym razem, gdy będziesz mnie potrzebować.

Laska stuknęła o podłogę, gdy dziewczyna odwróciła się do niego przodem. Wciągnął ją na kolana i przyciągnął mocno do siebie.

Bulstrode'owie nie powiedzieli ani słowa, gdy wrócili do dormitorium jakiś czas później. Rzucili tylko ogrzewające zaklęcia na naczynia i zostawili je przykryte dla pary śpiącej na kanapie.


~~~~~~


Harry otworzył oczy. Był w skrzydle szpitalnym, w jednym z długich łóżek, które stały rzędem w głównym skrzydle. Próbował poruszyć głową, ale zamarł, gdy ból przepłynął przez jego ciało.

Przełykanie było trudne. Zamrugał wilgotnymi oczami i skrzywił się. Coś ciężkiego leżało na jego lewej ręce, uniemożliwiając poruszenie nią. Spróbował odrobinę obrócić głowę i uśmiechnął się. Blond głowa więziła jego rękę.

Wargi Harry'ego uformowały ciche słowa. Próbował je wypowiedzieć, ale odrzucił ten pomysł, gdy nowa fala bólu przeszyła jego gardło. Jego ręka drgnęła, gdy starał się dotknąć nią szyi. Ruch obudził Dracona.

Blondyn spojrzał w górę zamglonymi od snu oczami. Ich szarość wyostrzyła się, gdy zauważył otwarte oczy Harry'ego.

- Harry! – Draco usiadł prosto, mając odstające z jednej strony włosy i odcisk od kołdry na policzku. Odwrócił się, trzymając mocno prawą rękę Harry'ego i wołając Pomfrey.

Szybkie kroki pielęgniarki zastukały w korytarzu. Harry przewrócił oczami i szarpnął ręką, ale Draco nie chciał go puścić. Ich oczy się spotkały i Harry próbował się do niego uśmiechnąć. Blondyn wzmocnił uścisk.

Twarz Pomfrey była blada, a zwykle schludne włosy miała w nieładzie. Jej czepek przechylał się na jedną stronę, a prawy rękaw był w niektórych miejscach zabarwiony na ciemny brąz.

- Panie Potter. – Była zachrypnięta. – Dobrze, że się pan obudził.
- ...jak długo... – To był szept, ale jednak dźwięk. Ramiona Pomfrey rozluźniły się.
- Dzień, panie Potter. Bardzo się o pana martwiliśmy. – Podała Draconowi filiżankę. Blondyn wziął ją i podał Harry'emu. Woda dobrze wpłynęła na jego wyschnięty język i gardło.
- Prawie umarłeś. – Draco nie patrzył mu w oczy; wpatrywał się w jego czoło. – Wybrałeś śmierć. – Szare spojrzenie wyostrzyło się i w końcu spoczęło na nim. Były w nim ból i gniew wymieszane z ulgą. – Dlaczego, Harry?

Harry wziął głęboki wdech i pożałował tego. Przechylił głowę na jedną stronę, żując dolną wargę.

- Nie było innego wyjścia. – Bolało go gardło, prawie zbyt mocno, by mógł mówić. – Ja... nie mogę... – Poruszył się na łóżku, zamykając oczy i próbując stłumić ból.
- Proszę, panie Potter. Proszę usiąść. – Sprawne ręce podciągnęły poduszki tak, że mógł usiąść prosto. Zimne dłonie uniosły jego podbródek i zbadały gardło. – Zaraz wracam, panie Malfoy. Proszę się upewnić, że nie będzie mówił.

Harry otworzył oczy, gdy tylko usłyszał oddalające się kroki pielęgniarki. Spojrzał na blondyna i wyciągnął rękę w jego stronę. Draco zawahał się, ale przesunął się i usiadł na brzegu łóżka.

Harry dotknął jego policzka, śledząc załamania drżącą ręką. Pozwolił swym palcom przemknąć po łukach brwi, wzdłuż orlego nosa, a potem obrysować wąskie usta. Pokręcił głową i wykonał gest pisania.

Draco podał mu podkładkę z papierem i piórem. Kulfony Harry'ego były chwiejne, ale czytelne.

- Zrobiłeś to... dla mnie? – Brwi Dracona podjechały w górę, gdy przeczytał tekst. – Chciałeś umrzeć, by mnie ocalić?

I pozostałych też.

Blondyn pokręcił głową.

- Powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz, Harry. Obiecałeś.

Zaczekałbym. Harry napotkał spojrzenie blondyna. To było jedyne wyjście, Draco. Jedyne wyjście i ty o tym wiesz.

- Nie, nie wiem, Harry. To nie powinno być jedyne wyjście. Nie powinno. – Draco chwycił twarz Harry'ego chłodnymi dłońmi i spojrzał mu w oczy. – Jesteś mój, Potter. I nic, nawet śmierć ani cholerny dyrektor we własnej osobie, nigdy więcej mi cię nie odbierze, rozumiesz?

Harry ponownie wyciągnął rękę do Dracona, przyciągając blondyna, gdy znalazł się w objęciach Harry'ego. Nie wydał żadnego dźwięku, ale jego szerokie ramiona zadrżały, a dłonie zacisnęły się mocno na cienkim fartuchu, który miał na sobie mniejszy chłopak.

Harry oparł policzek o miękkie włosy i zataczał dłonią powolne kręgi na plecach Dracona. Patrzył ponad jego głową, w stronę wysokich okien pozbawionych szyb. Rozumiem, Draco. Harry odsunął od siebie tę myśl i pozwolił swym oczom zamknąć się, gdy poczuł, że pokój się porusza. Wciąż widział pod powiekami odbicie skrzydła szpitalnego, tylko teraz wokół łóżek była słaba poświata, którą dawały zaciągnięte wokół nich zasłony. Otworzył oczy w samą porę, by zobaczyć ciemny kształt znikający z parapetu. Rozumiem.

Pani Pomfrey nie powiedziała ani słowa, gdy wróciła. Pomogła Harry'emu wypić gęsty eliksir, jak najrzadziej potrącając Dracona. Blondyn zasnął, ulegając wyczerpaniu, które wywołało głębokie cienie pod jego oczami.

Harry odsunął kosmyki włosów z bladego czoła Dracona i przekręcił chłopaka na bok. Zignorował wyostrzający się i rozmywający pokój oraz dziwne stworzenia, które zgromadziły się przy drzwiach. Pojawiały się i znikały; niektóre wracały, by się gapić, a inne odchodziły na dobre.

Niewyraźne krakanie kruka rozpędziło stworzenia. Harry uśmiechnął się do ich oddalających się pleców. Zamknął oczy i rozluźnił się przy cieple chłopaka, który leżał u jego boku. Zasnął z uśmiechem na twarzy.


~~~~~~


Wczesny świt zabarwił szkolne błonia na niebiesko i szaro. Ginny stała w głównym wejściu do zamku i obserwowała słońce wschodzące nad linią drzew.

Minęły trzy dni od bitwy. Błonia zostały oczyszczone z ciał, ale trawa miejscami wciąż była czarna. Aurorzy i uzdrowiciele wciąż wypełniali korytarze, a członkowie Zakonu każdego dnia pojawiali się i odchodzili. Nie spotkała jeszcze swej byłej rodziny, ale wiedziała, że to tylko kwestia czasu.

- Ginny?

Młoda czarownica spięła się. Odwróciła się i zobaczyła resztę***** jej byłej rodziny stojąca naprzeciwko niej. Artur był tym, który się odezwał. Była głowa klanu Weasleyów była blada; siniak zdobił brodę mężczyzny. Molly ociągała się, a jej oczy wciąż były mokre od łez. Bliźniacy kręcili się wokół niej.

- Tak, panie Weasley?
- Ginny... Ja... – Artur rozłożył bezradnie ręce. – Nie wiem, co powiedzieć. To wszystko... wszystkie te kłamstwa, jakie przekazał nam Percy... – Twarz Artura była zmizerniała. Ciemne cienie szpeciły skórę pod jego oczami. – Przepraszam. Tak bardzo przepraszam. Chciałbym...
- Ginny? – Drżący głos Molly przerwał Arturowi. Ginny przełknęła ciężko i ścisnęła mocno laskę. – Och, Ginny! – Molly ruszyła naprzód, roztrącając bliźniaków i owijając dziewczynę ramionami.

Ginny zesztywniała. Próbowała wyrwać się z mocnego uścisku kobiety.

- Proszę mnie puścić, pani Weasley.
- Och, Ginny! – Starsza kobieta szlochała w jej kasztanowych włosach.
- Pani Weasley! – Ginny, z szarpnięciem, udało się wreszcie uwolnić. Zrobiła kilka chwiejnych kroków w tył, odsuwając się od kobiety, i umieściła pomiędzy nimi laskę. – Nie jestem już waszą córką. Proszę o tym pamiętać.

Molly załamała ręce i sięgnęła w jej stronę. Ginny podniosła laskę.

- Ginny, och, Ginny. Przepraszam, skarbie. Tak bardzo, bardzo przepraszam... – Starsza kobieta raz jeszcze zalała się łzami. Fred i George chwycili ją, gdy zaczęła upadać; obaj patrzyli ponuro na Ginny.
- Co tu się dzieje? – Słaby głos Charliego obniżył napięcie. Patriarcha rodu Weasleyów wyłonił się z mroku i spojrzał na zebrany tłum. – Proszę wybaczyć... panno Black. – Jego spojrzenie było ponure, a on skrzywił się. – Nie wiedziałem, że nadal tu są. – Odwrócił się przodem do swej rodziny. – Uzdrowicielom udało się ustabilizować stan Rona w Św. Mungo. Możemy go teraz zobaczyć.

Molly zaczęła głośniej lamentować, aż w końcu zemdlała. Bliźniacy zakrzątnęli się wokół niej, jako że Artur wpatrywał się tylko, sparaliżowany szokiem.

- Charlie? – Ginny stanęła tak, że miała starszego chłopaka pomiędzy sobą a swą byłą rodziną.

Odwrócił się przodem do niej.

- Tak?
- Czy... – Przygryzła dolną wargę. – Czy nic mu nie będzie?

Ramiona Charliego opadły bezwładnie.

- Nie wiedzą. Stracił wzrok w jednym oku. Sądzą, że będą w stanie uratować drugie.
- Ale... Ron nienawidził pająków. Zawsze tak było.
- Tak. Wiem. – Charlie potarł twarz brudną ręką. – Nie wiedzą, jak zniósł to psychicznie. Będą musieli trzymać go w śpiączce, dopóki eliksir uzdrawiający będzie próbował uleczyć jego oko. A potem... zobaczymy.

Ginny skinęła głową i postawiła laskę na podłodze. Gestem przywołała go bliżej, z dala od zasięgu słuchu pozostałych.

- Powiesz mi... jeśli będziesz czegoś potrzebował, dobrze?
- Gin. – Charlie położył dłoń na jej ramieniu. – Nie rób tego. Naprawdę. Będzie dobrze. Zobaczysz.
- Ja nie... nie przejmuję się nimi. – Uniosła brodę i mruganiem odgoniła łzy. – Chcę się tylko upewnić, że tobie nic nie będzie.
- Będziemy w kontakcie. – Dotknął jej policzka. Słabnące światło ukryło wyraz jego oczu. – Obiecuję.
- Dlaczego z nią rozmawiasz? – Ostry ton Freda sprawił, że się odwrócił. Stanął przed Molly, zaciskając ręce w pięści. – Nie widzisz, że mama potrzebuje pomocy?
- Mama potrzebuje teraz wielu rzeczy, Fred. Ale najbardziej potrzebuje tego, by nie niepokoić uzdrowicieli. – Charlie wbił wzrok w młodszego chłopaka.
- Czemu? Żeby mogli się skupić na takich zdradzieckich małych gnojkach jak jej...
- Dość! – Charlie zdawał się być o stopę wyższy. – Mam już dość tych toksycznych kłamstw, które spaczyły tę rodzinę. Jestem patriarchą tego rodu, Fred. Nie zapominaj o tym. Ojciec i mama nie mają nic do powiedzenia w sprawie tego, kogo zatrzymam, a kogo pozbawię domu i nazwiska. Nie każ mi zaczynać od ciebie.
- Nie zrobiłbyś tego!
- Przekonamy się. – Bracia wpatrywali się w siebie. – Przeproś pannę Black. Natychmiast.
- Nie.
- Charlie, naprawdę...
- Nie. Fred. Przeproś.
- Ale...

Ginny niepewnie położyła dłoń na ramieniu Charliego. Fred wystąpił naprzód, sprawiając, że się cofnęła. Starszy chłopak obserwował jej ruch i coś zmieniło się w jego oczach.

- Boisz się mnie?******

Ginny zmrużyła oczy.

- Jestem Blackiem. My nie boimy się niczego. – Uniosła brodę.

Cienka linia pojawiła się między brwiami Freda. Spojrzał na Charliego, a potem z powrotem na nią. Jego napięte ramiona rozluźniły się.

- Przepraszam. – Brzmiał na zagubionego. – Przepraszam.

Ginny pociągnęła nosem i ścisnęła mocniej laskę.

- Nie powinnam tego zaakceptować, ale to zrobię. Przeprosiny przyjęte. – Przerzuciła włosy przez ramię i starała się stłumić chłód, który musnął jej kark.
- Masz rację. – Fred skinął głową, wciąż na nią patrząc. – Naprawdę nie powinnaś ich akceptować. – Odwrócił wzrok i wbił go w podłogę. – Ja nie... ja nie... – Pokręcił głową i odwrócił się. – Jak to się mogło stać? – Uklęknął obok Molly i pomógł George'owi ją podnieść.
- Ginny! Ginny! – Starsza kobieta szarpnęła się w ich uścisku. Rozsądek zniknął z oczu kobiety.
- Ginny Weasley nie żyje, proszę pani. – Ginny przełknęła ciężko, ale udało jej się nadal patrzeć w jej rozszalałe oczy. – Proszę zostawić jej ducha i skoncentrować się na synach, którzy wam zostali. – Wyprostowała się i odeszła. Zignorowała wycie i narastający płacz kobiety, która ją urodziła. Przed nią zamek zaczynał budzić się do życia. Światła zaczęły pojawiać się w oknach, a ona wiedziała, że gdzieś w środku czekają na nią ojciec i brat. Nie potrzebowała niczego więcej.


~~~~~~


- Harry? Harry!
- Syriuszu, obudź się! – Remus potrząsnął ramieniem swego kochanka, siłując się z rozszalałymi kończynami, które próbowały go odepchnąć.
- Harry! – Animag usiadł, prawie zrzucając Remusa z łóżka. – Gdzie on jest?
- Nic mu nie jest, Łapo. Nic mu nie jest. – Remus wyciągnął ręce i mocno chwycił dłonie drugiego mężczyzny. – Jest w skrzydle szpitalnym. Żyje.

Rozjarzone niebieskie spojrzenie spoczęło na nim.

- Żyje. – Ramiona animaga rozluźniły się, gdy zeszło z niego napięcie. – Żyje. To był sen. Tylko sen.

Remus przyciągnął mężczyznę bliżej. Koszmary dręczyły Syriusza od czasu, gdy serce Harry'ego przestało bić na polu bitwy pięć dni wcześniej. Kołysał w ramionach ciało, wyjąc z bólu i nie pozwalając nikomu się do niego zbliżyć. Z żalu odpychał nawet Dracona. I wtedy Harry zaczął oddychać, a medycy omal nie wyrwali chłopaka z rąk jego ojca chrzestnego.

Nie pozwolili nikomu zostać w skrzydle szpitalnym, dopóki nie oświadczyli, że stan chłopca jest stabilny. Pozostałymi rannymi musiano się zajmować w prowizorycznych namiotach rozstawionych na zewnątrz. Ich straty były niewielkie w porównaniu z armią śmierciożerców. Ciała zostały zebrane i przeniesione do kostnicy na Nokturnie. Nikt nie wiedział, co z nimi zrobić.

Kilku z nich poddało się po tym, jak Voldemort został pokonany. Wielu skierowało na siebie swe różdżki, nie chcąc, by schwytał ich Zakon i przybywający z Ministerstwa urzędnicy.******* Nieznana ilość uciekła i jeszcze nie została odnaleziona.

Remus prawie został wzięty za stworzenie Ciemności. Gdyby nie chronił Syriusza i zgromadzonych wokół niego uczniów Slytherinu, wilkołak zostałby zamknięty w klatce i zabrany. Remus odepchnął wspomnienia surowych twarzy Aurorów i zamiast tego skoncentrował się na mężczyźnie, którego trzymał w ramionach.

- Muszę go zobaczyć. – Syriusz odsunął się i ześlizgnął z łóżka. Zachwiał się, ale odzyskał równowagę. Jego wątłe ciało straciło zbyt wiele na wadze, zauważył Remus, ku swemu niezadowoleniu.

Remus ubrał się i ruszył za Syriuszem do skrzydła szpitalnego. Łóżka pozostałych były zasłonięte, dając im jakieś poczucie prywatności. Wszystkie prywatne pokoje były pełne, a Harry został przeniesiony do głównego skrzydła, gdy jego obrażenia zostały uznane za stabilne.

Blond cienia Harry'ego nigdzie nie było widać. Remus był zadowolony – Draco nie radził sobie z tym zbyt dobrze i potrzeba było całej siły jego ojca i Severusa, by zabrać go od Harry'ego choćby na kilka minut.

Syriusz opadł na krzesło przy łóżku Harry'ego. Bandaże, które chłopak miał wokół gardła, zniknęły, ujawniając w nocnym powietrzu wściekle czerwone blizny.

- Harry – wyszeptał animag. – Och, dzieciaku. – Syriusz podniósł bezwładną dłoń i ścisnął ją mocno.
- Nic mu nie jest, Łapo. Widzisz? – Remus stanął obok swego przyjaciela i kochanka, kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Niewiele brakowało.
- Wiem.
- Prawie go straciłem.
- Wiem.

Syriusz pochylił głowę.

- Co powiedziała Pomfrey o... o...
- Powiedziała, że jego struny głosowe zostały uszkodzone, ale z czasem i przy dobrej opiece znów będzie mógł normalnie mówić. Może mówić trochę chrapliwie, ale są dobrej myśli. – Remus puścił ramię mężczyzny i usiadł w nogach łóżka. Położył rękę na przykrytej kołdrą łydce. – Harry przeżył. Wyjdzie z tego. Zobaczysz.

Syriusz poderwał głowę w górę. Uniósł brwi, a głębokie linie naznaczyły jego twarz.

- Bill i Ginny?
- Wszystko z nimi w porządku, Syriuszu. – Próba Weasleyów, by odzyskać córkę, również zwiększyła stres Syriusza. Animag kochał swoją nową rodzinę, Remus o tym wiedział. Ale Syriusz bał się, że go zostawią, i żadna ilość rozmów nie mogła tego przegnać z umysłu animaga.
- Bill jest w dormitoriach Ślizgonów razem z Ginny. Nie pozwolą Molly ani Arturowi zbliżyć się do siebie. – Ślizgoni nie zdjęli barier, które dodatkowo nałożyli wokół swoich dormitoriów, nawet na wyraźne polecenie samego Ministra. Remus przyklaskiwał ich zdrowemu rozsądkowi.
- Dobrze, dobrze. – Syriusz z drżeniem wypuścił powietrze. – Nie mogę się doczekać, by zabrać ich do domu.

Remus poruszył się na łóżku.

- Którego domu?

Syriusz zamrugał, otwierając usta w zaskoczeniu.

- Nie naprawiliśmy jeszcze domu?

Przeprosiny Knota, który się przed nimi płaszczył, brzmiały nieszczerze dla wszystkich. Niezliczone nagrody, jakie miał dla Harry'ego i pozostałych Ślizgonów, spotkały się z lodowatą pogardą jeszcze przed oficjalną uroczystością i ceremonią ich wręczenia. Lucjusz w tajemnicy wykłócał się o pozostałe rodowe posiadłości Blacków, które rząd trzymał w swych szponach. Syriusz próbował podziękować mężczyźnie, ale Lucjusz nie chciał o tym słyszeć.

Powiedział animagowi, by pomyślał o tym jak o prezencie od niego dla Harry'ego. Potem patriarcha Malfoyów odwrócił się i odszedł. Wraz z domem Syriusza, Lucjuszowi udało się również odzyskać dobra reszty Ślizgonów i ich rodzin – co było kolejną rzeczą, do jakiej starszy Malfoy nigdy nie przyznałby się publicznie.

- Do którego z nich chcesz go zabrać?

Syriusz przygryzł dolną wargę.

- Do tego na wsi. Tuż przy posiadłości Malfoyów. – Kiwnął raz głową. Spojrzał ponownie na Harry'ego i zmarszczki wokół jego ust złagodniały. – Mam przeczucie, że tak będzie łatwiej dla niego i Dracona.

Remus skinął głową.

- To może być dobry pomysł.
- Spodoba mu się tam. Matka... – Głos Syriusza załamał się. – Matka raz mnie tam zabrała. Jest trochę mniejszy niż dom Malfoyów, ale ma wystarczająco dużo pokoi dla nas wszystkich. Są tam ogromne stajnie. Zastanawiam się, czy Harry chciałby nauczyć się jeździć.
- Jestem pewien, że tak. – Remus zsunął się z łóżka. – Chodź, Syriuszu. Wracajmy do łóżka. Jutro jest proces Percy'ego. Musisz przed nim odpocząć.

Znaleźli chłopaka Weasleyów w Wielkiej Sali. Siedział przy końcu stołu Gryfonów z dziwacznym uśmiechem na twarzy. Nie szarpał się, gdy Aurorzy zabrali go do aresztu. Nie powiedział też ani słowa, gdy jego matka rzuciła się na niego, na przemian przeklinając i wykrzykując jego imię.

- Percy. – Groźny błysk pojawił się w oczach Syriusza. Pokręcił głową i spojrzał na milczącego chłopaka leżącego w łóżku. – Nie chcę tu o nim rozmawiać.
- Rozumiem. – Remus pociągnął animaga za rękę. – Chodź, Syriuszu.

Zmizerniały były więzień wstał, odkładając rękę chłopaka z powrotem na łóżko.********

- Śpij dobrze, dzieciaku. Niedługo się zobaczymy. – Ucałował blade czoło nad wyblakłym znakiem, który przyniósł mu taką sławę i niesławę. Blizna już prawie zniknęła – została tylko blada pamiątka, a i ona wyblakła do nieskazitelnej skóry.

Ich kroki były głośne, gdy wychodzili z pokoju, nie patrząc za siebie.


~~~~~~


Światła w skrzydle szpitalnym przygasły. Przez otwarte okno można było usłyszeć trzepot skrzydeł. Morrigan stanęła na wysokim parapecie i patrzyła na długą alejkę.

Zeskoczyła stamtąd i stanęła obok łóżka dziecka. Wyciągnęła rękę i dotknęła bladego policzka.

- Dziecię snów – powiedziała. – Jesteś dzielnym i cudownym chłopcem. – Jej palce zsunęły się po chłodnej skórze, gdy pochyliła się niżej. – Śpij dobrze, piękny chłopcze. Zdrowiej szybko. Jeszcze się spotkamy, mój ulubieńcu. W lepszych lub gorszych okolicznościach, tego jestem pewna. Jesteś dobrym chłopcem. – Blade wargi poruszyły się, a ona się odsunęła. – Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni, Marzycielu.********* Śpij dobrze.

Uniosła dłoń do swych włosów i wyciągnęła z nich pasmo. Położyła je na rozognionych bliznach. Kosmyk zamigotał i wtopił się w jego skórę. Wyciągnęła rękę i pogładziła ciemne włosy – tak ciemne jak jej własne – i odsunęła się.

- Do następnego spotkania, Harry, mój drogi. – Jej postać zalśniła i wielki kruk zatrzepotał skrzydłami. Uniósł głowę i zakrakał, a przenikliwy dźwięk przebudził śpiących w łóżkach. Postać uniosła się i wyfrunęła przez okno, znikając w nocy.

Wiara [DRARRY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz