Napięcie w Wielkiej Sali było wystarczająco gęste, by je kroić. Uczniowie wchodzili do środka małymi grupkami, przesuwając wzrokiem po stole Ślizgonów, a następnie kryjąc się za podniesionymi rękami; ich szepty tworzyły morze hałasu, który przetaczał się przez Wielką Salę.
Ginny siedziała sztywno na swoim miejscu; miała wyprostowane plecy i nie ugięła się nawet wtedy, gdy kolejne złośliwe spojrzenia prześlizgiwały się po pustych miejscach obok niej. Pansy łagodnie położyła dłoń na jej zaciśniętej pięści, uśmiechając się na siłę.
- Nic im nie będzie, Ginny.
Młodsza czarownica skinęła głową, gwałtownym i wymuszonym ruchem.
- Oczywiście, że nie.
- Gdzie są Corner i Weasley? – Millicenta pochyliła się ku nim ze swojego miejsca, patrząc przenikliwie.
Pansy obróciła głowę. Spojrzała na stół Gryfonów, a potem na Krukonów. Żaden z nich nie był obecny.
- To bardzo dobre pytanie.
Ginny zmarszczyła brwi, skanując wzrokiem ogromną salę. Fred i George siedzieli przy dalekim końcu stołu razem z matką, ojcem i braćmi. Charlie spojrzał na nią, krzywiąc się ze zmartwieniem. Zacisnęła wargi i pokręciła głową, przesuwając wzrokiem na miejsce, w którym siedział Seamus. Irlandczyk był blady i zmizerniały.
- Jeśli nie ma ich tutaj... – Millicenta pozwoliła, by zdanie zanikło.
- Musi być inny powód, dla którego się tu nie pokazali. – Ginny opuściła dłonie na kolana i zacisnęła je w pięści na swoich szatach. – Choć gardzę Ronem, wiem, że nigdy nie zwróciłby się ku Czarnemu Panu. Jest zbyt cholernie ślepy.
- Ale Corner... – Pansy gwałtownie zaczerpnęła powietrze, które zaświszczało pomiędzy jej zębami. – Weasleya łatwo byłoby zmanipulować, nie sądzisz?
- Jeśli Corner był jednym z nich... – Ginny przełknęła ciężko i zdusiła skręcanie w żołądku. – Wtedy owszem. Istnieje możliwość, że Ron raz jeszcze zrobił coś głupiego.
Ich spojrzenia powędrowały w kierunku nagłego zamieszania przy stole Gryfonów. Molly Weasley wstała, tak jak Artur, i próbowała dostać się do drzwi. Ginny pochyliła się.
- ...tam na zewnątrz! – Narastające wycie korpulentnej kobiety uciszyło całą salę.
- Molly, nie wiemy tego. – Artur otoczył ręką ramiona żony.
- Oczywiście, że wiemy! Oni tam są! Z Sam-Wiesz-Kim! Jedno z nich... – machnęła ręką w stronę stołu Ślizgonów – ...coś mu zrobiło!* Wiem to, Arturze, czuję to. Moje dziecko ma kłopoty, a ja nie zamierzam tak po prostu tu siedzieć i pozwolić, by go zabito!
- Molly! – Artur obrócił ją i chwycił za ramiona. Potrząsnął nią mocno. – Bariery. Są. Podniesione. Nie możemy wyjść na zewnątrz.
- Ale Ron... – Łzy spłynęły i zostawiły błyszczące ślady na jej skórze.
- Wiem. – Artur przyciągnął ją bliżej. – Wiem. Musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Ron to mądry chłopak. Poradzi sobie.
Ginny zwalczyła napływające łzy i odwróciła wzrok od dwójki dorosłych. Spojrzała na ogromne drewniane drzwi do sali. Były zamknięte i zaryglowane ciężką belką, na której błyszczały runy. Rozluźniła uścisk na szatach, gdy uderzyła ją nagła myśl.
- Te drzwi nie są jedyną drogą, by wyjść z zamku. – Zamrugała i odwróciła się do Pansy. – Prawda?
Blondynka skinęła powoli głową.
- Owszem, są jeszcze mniejsze wyjścia.
- I też będą zabezpieczone?
- Tak. – Pansy przechyliła głowę i wpatrywała się przenikliwie w młodszą dziewczynę. – Dlaczego?
- Gdybyśmy musieli wyjść... – Ginny zniżyła głos do szeptu – ...musielibyśmy użyć jednych z bocznych drzwi, prawda?
Oczy Pansy zabłysnęły.
- Mądra dziewczyna. – Nagle pochyliła się i pocałowała Ginny w policzek, sprawiając, że młodsza dziewczyna zarumieniła się. Potem odwróciła się do Millicenty i przysunęła się do niej, a jej syczący szept był niezrozumiały nawet dla Ginny.
Większa dziewczyna pochyliła głowę i zacisnęła wargi w cienką linię. Skinęła głową i chwyciła serwetkę; delikatnie otarła usta i wstała. Nie zadając sobie trudu, by obejrzeć się na swe współlokatorki, ruszyła ku bocznym drzwiom, które prowadziły do łazienek w pobliżu Wielkiej Sali.
Ginny śledziła wzrokiem Millicentę, a potem odwróciła się do Pansy.
- Gdzie ona idzie?
- Na zewnątrz. – Pansy odepchnęła talerz i sięgnęła po szklankę. – Nie możemy razem popędzić do wyjścia...
Okna w Wielkiej Sali zadrżały, a siła hałasu była ogłuszająca. Pansy upuściła szklankę na stół, ignorując strumień soku dyniowego, który spływał na jej szaty, i chwyciła Ginny, ściągając ją na dół.
Ryk dzikiej magii przetoczył się przez pomieszczenie, zdmuchując ze stołów serwetki oraz dzbanki z wodą i sokiem. Krzyki wypełniły powietrze, gdy uczniowie nurkowali pod stoły, próbując się ukryć.
Pierwszy trzask sprawił, że wszyscy wstrzymali oddech. Wtedy dzwoniący dźwięk setek pękających szyb wypełnił powietrze. Stoły stojące najbliżej bocznych okien natychmiast pokryły się dużymi kawałkami wielokolorowego szkła.
Pansy zsunęła się z ławki i pociągnęła za sobą Ginny. Wielkie nacięcie szpeciło policzek drobnej blondynki. Ginny zdusiła jęk, przyciskając do piersi lewą rękę, w której utkwiło kilka odłamków.
- Pansy? Ginny? – Twarz Neville'a wynurzyła się z ciemności. Jego również pokrywały zadrapania. Zatrzymał się i spojrzał na dziewczyny. – Wszystko w porządku?
- Tak. Choć Ginny jest ranna. – Pansy popchnęła młodszą dziewczynę w jego stronę. Ginny zerknęła na nią.
- Nic mi nie jest – powiedziała.
- Pozwól mi na to spojrzeć. – Neville uśmiechnął się do niej. Blaise pojawił się za nim, omijając piaskowowłosego chłopaka i przechodząc obok dziewczyn.
- Dokąd idzie Blaise? – Ginny zaklęła, gdy Neville wyciągał kawałki szkła z jej skóry.
- Liczy wszystkich.
- Millie wyszła na korytarz. Nie ma jej tu. – Pansy popełzła za drugim chłopakiem, skamląc, gdy rozcięła sobie dłoń o kawałek szkła.
- Już. – Neville owinął chusteczkę wokół ręki Ginny i zacisnął ją mocno. – Tyle mogę zrobić.
Ginny zarzuciła mu ręce na szyję.
- Dzięki, Neville.
Poklepał ją osobliwie po plecach.
- Proszę bardzo.
Ciało nurkujące pod stołem uderzyło w nich, przewracając oboje. Młodsza czarownica usiadła z klątwą na ustach i różdżką w dłoni.
Przywitała ją blada i zakrwawiona twarz Seamusa.
- Seamus? – Ginny zmarszczyła brwi.
- Gdzie jest Sasha?
- Nie wiem... Była na drugim końcu stołu..
- Seamus! – Ostry głos przebił się przez jęki. – Ty cholerny, irytujący Gryfonie! Gdzie jesteś?!
Twarz Seamusa rozświetlił szeroki uśmiech, gdy chłopak pomknął dalej, klucząc pomiędzy innymi Ślizgonami.
Następna fala przetoczyła się przez salę, gdy tylko sylwetka Seamusa zniknęła z pola widzenia. Ginny schyliła się, osłaniając rękami głowę. Kolejna porcja szkła uderzyła w blat stołu, sprawiając, że wszyscy się cofnęli.
- Zasłoń oczy! – krzyknął Neville, obejmując rękami Ginny. – Zamknij je mocno!
Ginny zasłoniła rękami uszy i zacisnęła powieki. Stół zaprotestował, gdy wielkie i ciężkie przedmioty zaczęły na niego spadać. Słyszała krzyki innych uczniów i wydawało jej się, że słyszy rozkazy dyrektora, który przekrzykiwał hałas. Latający gruz uderzył w nich, gdy tylko wylądował na ziemi i rozbił się pod wpływem wstrząsu. Ukryła twarz w szatach Neville'a, nawet gdy on osłaniał swe oczy jej ramieniem. Musimy się stąd wydostać. Zadrżała, gdy ciężkie ciało upadło w przejściu obok nich. Och, Merlinie, pomóż nam, proszę...
~~~~~~
Harry przedzierał się przez zarośla, odtrącając nitki pajęczyn i gałęzie drzew. Skóra na karku mrowiła go – Voldemort był w lesie, wiedział to.
Narastające wycie spowodowało, że potknął się o własne stopy. Ruch w zaroślach popędził go, sprawiając, że bardziej zaciekle walczył z krzakami i przebiegał przez polany tak szybko, jak tylko mógł. Ale jego i tak osłabione ciało szybko traciło energię, a mięśnie nóg zaczynały drżeć z wyczerpania.
Wycie rozległo się ponownie, tym razem zza niego. Szły za jego zapachem. Harry zatrzymał się obok wielkiego drzewa i oparł się o nie, dysząc chrapliwie. Wiedział, że przed nimi nie ucieknie. Odwrócił się, szukając jakiegoś rodzaju broni.
- No dalej, coś musi tu być...
Warczenie sprawiło, że zamarł. Spojrzał przez grzywkę i zadrżał. Wilki otoczyły go półkolem, a ich oczy śledziły każdy ruch Harry'ego.
Brunet zamknął na chwilę oczy. Otworzył je i z drżeniem wciągnął powietrze. Cofnął się o krok, zatrzymując się, gdy jedno ze zwierząt rzuciło się w jego kierunku. Spojrzał obok napastników, w głąb lasu. Kończył mu się czas.
Pomysł pojawił się, gdy chłopak rozejrzał się po lesie. Zmrużył oczy i zmienił pozycję, wyciągając ręce na boki, wnętrzem dłoni na zewnątrz. Oblizał wyschnięte wargi i miał nadzieję, że wystarczy mu czasu.
- Fionnie mac Cumhail. – Jego głos był odrobinę głośniejszy niż niewyraźny szept. – Wojowniku, poeto oraz czarodzieju, wzywam twe imiona. Fionnie mac Cumhail, Finnie mac Cumhail, liderze Feine** i Fianny, przyzywam cię. – Plecy Harry'ego uderzyły o chropowatą korę drzewa. Wilki zaczęły się zbliżać. – Przyzywam cię. – Sięgnął po gałąź leżącą na ziemi i trzymał ją przed sobą. – Przyzywam cię.
Magia zadrżała, przepływając przez kręgosłup Harry'ego i wyrywając z jego gardła westchnienie. Wilki pochyliły się, przewracając oczami. Harry wykorzystał ich chwilowe rozproszenie, by obiec drzewo dookoła w próbie ucieczki.
Wielkie łapy wylądowały na jego ramionach, a zgniły oddech owiał mu twarz, sprawiając że Harry zaczął się dławić. Próbował unieść ręce, by osłonić twarz i gardło. Mokra, gęsta ślina kapała na jego skórę, a ciężkie kły zaczęły naciskać na jego gardło, gdy wilk nagle się poderwał.
Harry usiadł, gwałtownie wciągając powietrze. Wysoka postać stała obok niego; zielony płaszcz młodego mężczyzny wirował we mgle. Znajoma twarz zerknęła przez ramię i mrugnęła do niego.***
- Żadnych olbrzymów tym razem, co?
Harry zamrugał gwałtownie.
- Myślę, że są z resztą armii Voldemorta.
- Ach. – Fionn mac Cumhail skinął głową, zamyślony. – W takim razie to będzie dobra walka. – Obaj poderwali głowy, gdy straszliwe wycie przetoczyło się przez las. Fionn zacisnął wargi w cienką linię. – Cwn Annwn.
Harry zerwał się na nogi, szybko zataczając koło, ale nic nie wyglądało znajomo.
- Muszę iść. Muszę dostać się do zamku. Oni nie są bezpieczni.
- Chłopcze. – Fionn zignorował skradających się drapieżców i położył dłoń na ramieniu mniejszego chłopaka. Idź tędy. – Odwrócił Harry'ego i popchnął go. – Nie oglądaj się i nie zatrzymuj, bez względu na wszystko, słyszysz?
Harry odwrócił się i skinął głową.
- Tak.
- Dobrze – Uśmiech rozjaśnił twarz młodzieńca. – Dobrze jest wrócić, Harry, synu Jamesa. Być może znów się spotkamy. – Legendarny bohater zasalutował mu swym mieczem i odwrócił się do nadciągających wilków. – A teraz...
Harry rzucił się naprzód. Skrzywił się na dźwięk walki, która toczyła się za nim, ale się nie obejrzał.
~~~~~~
- Albusie!
- Severusie!
Mistrz Eliksirów przedarł się przez rozgardiasz w Wielkiej Sali, różdżką utrzymując zaklęcie ochronne nad swoją głową. Przebrnął przez potłuczone szkło, a jego szaty pozahaczały się i podarły o duże odłamki, które utkwiły w drewnie.
Odepchnąwszy zakrwawione ciało profesor Trelawney, znalazł dyrektora. Starszy czarodziej wyglądał na oszołomionego i miał dużą ranę na twarzy.
- Albusie. – Severus rozszerzył zaklęcie, by osłonic ich obu. – Albusie.
Dyrektor zamrugał gwałtownie, a świadomość ponownie pojawiła się w jego oczach.
- Severusie. – Próbował wstać i w końcu udało mu się podnieść za trzecim podejściem. – Dzieci?
- Musimy się stąd wydostać. – Severus pociągnął mężczyznę za ramię.
- Nie. Musimy chronić dzieci. – Albus odsunął się i wyciągnął różdżkę. Niebieskie oczy wpatrywały się w sufit. Jakieś stworzenia znajdowały się w ramach wybitych okien. Brudne łachmany powiewały wokół ich ciał, a głębokie kaptury skrywały ich twarze, chroniąc ich świecące żółte oczy, które wyzierały z ciemności. – Abnego ingressus! – Odmowa wejścia spłynęła z ust starszego czarodzieja i odbiła się echem po całej sali.
Syczący śmiech spadł na nich.
- Nadchodzimy przez krew i kość. Twoje zaklęcie nas nie powstrzyma.
Albus cofnął klątwę i spojrzał na długie przejścia. Ciała zabitych i rannych dzieci pokrywały podłogę – tak samo jak kilka rozprutych ciał.
- Musieli zabić najsłabszych i wrzucić ich przez okna. – Severus stanął obok niego.
- Tak. – Albus ścisnął mocno różdżkę. – Zbierz pozostałych nauczycieli. Wyprowadźcie stąd dzieci. Natychmiast.
Severus skinął głową i odszedł szybkim krokiem. Albus położył rękę na napuszonych włosach nauczycielki astrologii, po czym odsunął ją na bok, przepraszając cicho. Jej ciało runęło na ziemię, a okulary zsunęły się z twarzy.****
- Dyrektorze. – Albus odchrząknął, wspinając się na krzesło, a potem wszedł na długi stół. Spojrzał w dół na nauczycielkę obrony. Włosy wisiały jej na ramionach, a rozcięcie biegło przez prawie całą długość twarzy, ale jej spojrzenie było jasne i przenikliwe. – Będzie pan potrzebował pomocy.
Albus skinął głową, ale nie patrzył, jak wspina się na stół. Zamiast tego wbił wzrok w sufit i zajął pozycję jak do pojedynku. Jego spojrzenie zabłysnęło, gdy pozostali dorośli zaczęli krzątać się po pomieszczeniu; niektórzy z nich pomagali uczniom wyjść spod stołów albo oddalić się od przejść, podczas gdy inni podbiegali do nich (do przejść, nie do uczniów czy nauczycieli – przyp. tłum.) i przyjmowali pozycje do walki.
- Wasz gatunek nie znajdzie się w tym miejscu. – Głos Albusa rozbrzmiał w nocy. – Wasz mistrz nigdy nie przejmie Hogwartu. Wy również tu nie wejdziecie. Glacias curis! – Lodowa włócznia poleciała w stronę stada umarłych wiszących nad ich głowami. Nieszczęśnicy krzyknęli i rozpoczęła się bitwa.
~~~~~~
Draco zaklął, gdy cienka gałąź uderzyła go w twarz. Zszedł ze ścieżki, obchodząc skraj lasu, a jego oczy wypatrywały jakichkolwiek oznak ruchu. Pot spływał mu po policzkach, łaskocząc skórę pod uszami i sprawiając, że swędziała. Otarł czoło grzbietem dłoni i wytarł wilgoć o spodnie.
Nie wiedział, jak długo chodził, ale zmierzch szybko zamieniał się w gęste cienie. Las trzeszczał i szeptał do niego, co jakiś czas wysyłając dreszcze w dół jego kręgosłupa. Musiał odnaleźć Harry'ego. Po prostu musiał.
Ciemny kształt wypadł z ciemności, a wiatr spod jego skrzydeł zmierzwił włosy Dracona. Chłopak zaklął i pochylił się, podnosząc lewą rękę, by zakryć twarz – ale nie musiał się martwić.
Kruk zatoczył łuk naprzeciw niego, po czym zanurkował w dół i w prawo, lecąc w stronę jeziora i z powrotem w kierunku boiska. Draco zmrużył oczy i przygryzł dolną wargę. Poderwał miotłę i ruszył za ptakiem, kołysząc się nad ziemią i trzymając głowę nisko.
Stworzenie zaczęło się świecić. Najpierw delikatnie; kruk został otoczony przez srebrne światło, które narastało, gdy ciemność słabła. Wkrótce Draco musiał osłonić oczy przed blaskiem, podążając za dźwiękiem trzepoczących skrzydeł przez ciszę Zakazanego Lasu.
~~~~~~
Gwyn ap Nudd wydał z siebie pomruk, gdy energia nagle została zassana z jego ciała. Opadł na kolana w Ciemności, prawą dłoń przyciskając do serca. Zadrżał, a oddech uwiązł mu w gardle, gdy jeszcze więcej energii zostało wyrwane z jego duszy. Macki Ciemności sięgały po niego; jej zachłanne ręce były gotowe, by szarpać i drzeć.
- Matko. – Pochylił głowę i próbował wstać. Jego wargi wykrzywiły się w grymasie, gdy opędzał się od lepkiej mgły. – Proszę... – Zrobił kilka chwiejnych kroków i znów upadł.
Długie fale bólu zawładnęły jego ciałem. Obrazy pochodzące od jego ogarów przemknęły przez jego umysł. Polowały, i to bez jego zgody. Ich wrażliwe łapy stały się cielesne, zostały zamienione w śmiertelne przez słowa z Księgi, a teraz gnały i krwawiły na twardej ziemi w lesie, przez który biegły.
Dźwignął się na rękach, starając się podnieść na kolana.
- Co my tu mamy? – Odgłosy wielu uciekających nóg odbiły się echem w Ciemności. Gwyn sięgnął po miecz. – Umierający bóg. Jak osobliwie.
Pająk przeczłapał do przodu, a jego liczne oczy skupiły się na nim.
- Jakie to smutne, widzieć, jak jeden z tak wzniosłych zostaje sprowadzony tak nisko. – Ochrypły chichot rozległ się tuż po zwinnym ruchu miecza Gwyna. – Creiddylad***** śmiałaby się, widząc cię takim.
Gwyn wbił swój miecz w ziemię, oddychając urywanie. Mgliste wspomnienia o jego kwiatowej dziewicy****** i jej złocistych włosach, które powiewały na zimowym wietrze, zamigotały przed oczami jego wyobraźni. Zmrużył oczy.
- Creiddylad odeszła tysiąclecia temu. Nie może mnie teraz zobaczyć. – Wziął głęboki wdech i spróbował wstać. Kolana ugięły się pod nim.
- Tak, jest ze swoim Gwythrem, jej Letnim Królem, bezpieczna w Letnich Ziemiach, dokąd nigdy się nie udasz. – Pająk podkradł się bliżej, wyprowadzając cios włochatą nogą i posyłając go na ziemię.
Gwyn zakaszlał, odwracając głowę na bok i wypluwając krew.
- Wolę, by była tam, niż miała dzielić taki los. – Jego krew zawrzała, a wściekłość dała mu energię do tego, by przewrócić się na brzuch. Udało mu się wstać. – Wolałbym raczej dzielić się nią przez wieczność z Gwythrem, niż pozwolić, by jej promienność została przyćmiona przez coś takiego jak ty. – Podniósł miecz i przesunął dłonie na zużytą rękojeść. – Nie pójdę cicho w Ciemność, stworze. Powalę cię i zabiorę ze sobą, by mogła ucztować na kościach nas obu.
Pajęcze nogi zaświszczały w piasku, a dwie pierwsze uniosły się w pozycji do ataku.
- W takim razie będziemy gnić razem – powiedział i rzucił się na niego.
~~~~~~
Sasha przylgnęła do ramienia Seamusa, wciągając go pod stół. Ignorując niewielkie rozcięcia i siniaki, które powstawały na jego dłoniach i przedramionach, Seamus zmagał się z tym, by trzymać się jej.
Za nimi rozległ się gwałtowny pisk. Młodsze roczniki tłoczyły się razem pod stołami – Seamus zerknął w bok w samą porę, by zobaczyć, jak kilku członków Zakonu wyciąga dzieci spod innych stołów. To go zatrzymało.
- Seamus, musimy iść!
Pokręcił głową.
- Nie możemy. – Napotkał jej spojrzenie. – Co z pozostałymi? Dorośli nie pomagają Ślizgonom.
Sasha otworzyła usta, po czym zamknęła je z cichym kłapnięciem. Rozejrzała się na boki, zerkając przez ramię na długą, zacienioną alejkę przy stole.
- Masz rację. – Jej wargi zacisnęły się w wąska linię. – A niech ich wszystkich cholera weźmie.
Seamus skinął krótko głową, ale nie odezwał się. Wskazał ponad jej ramieniem.
- Weź ten koniec. Trzecioroczni i młodsi powinni stąd zniknąć.
- Ginny nie pójdzie – stwierdziła Sasha.
- Ginny jest dojrzała jak na swój wiek – mruknął Seamus. – Idź. Ja zajmę się tym końcem. Zacznij prowadzić ich w stronę końców stołu. Później zbierzemy starsze roczniki i wydostaniemy się stąd.
Skinęła głową i odeszła. Po chwili jednak zatrzymała się i odwróciła.
- Seamus – odezwała się, a jej oczy były zbyt zacienione, by mogła widzieć wyraźnie.
Uśmiechnął się do niej, poważniejąc chwilę później.
- Nie – powiedział, wzruszając ramionami. – Po prostu zabierz ich na zewnątrz. Zobaczymy się później.
Z drżeniem wypuściła powietrze i skinęła głową.
- Dobrze. Później. – Zawahała się, a potem rzuciła się naprzód. Ciepły nacisk jej ust na jego własnych był zaskakujący i krótki – zniknął, zanim chłopak zdążył zareagować. – Jeśli nie będzie cię tam później, wskrzeszę cię, a potem zabiję. – Zacisnęła dłoń w pięść na jego kołnierzyku. – Zrozumiałeś?
- Przyjąłem. – Nie mógł powstrzymać głupawego uśmieszku, który pojawił się na jego twarzy. Puściła go z prychnięciem i odeszła, pokrzykując na dzieci, który były najbliżej niej, by pobudzić je do działania.
Seamus pokręcił głową, patrząc, jak odchodzi. Dotknął dłonią ust i uśmiechnął się. Coś wielkiego i ciężkiego wylądowało na stole nad jego głową, sprawiając, że podskoczył. Jego uśmiech zniknął, gdy odgłosy bitwy przetoczyły się nad nim. Utwierdzając się w swym postanowieniu, odwrócił się od zanikającej postaci Sashy i zaczął gromadzić wokół siebie młodsze roczniki.
Zerknął przez ramię, ale nie dostrzegał ani śladu Ślizgonki. Bądź bezpieczna, Sasha. Zamknął oczy i posłał swą modlitwę do jakiegokolwiek słuchającego go boga. Proszę, niech będzie bezpieczna.
~~~~~~
Remus rzucił się po swojego kochanka, pochylając się nisko, by uniknąć osłoniętych całunem ciał, które latały nad ich głowami.
- Syriuszu!
Animag skinął głową i odbił w prawo, wskakując na stół Gryfonów z wyciągniętą różdżką.
- Grando ab sagitto! – Grad strzałek wyleciał z różdżki Syriusza, lecąc w kierunku nurkujących czarowników.
Remus wskoczył na stół Krukonów obok Moody'ego.
- Gdzie są dzieci? – Musiał przekrzykiwać harmider.
Auror odchrząknął i skulił się, unikając paskudnie wyglądającej klątwy.
- Pod stołami. Pozostali próbują je stąd wydostać.
Remus rozejrzał się, dostrzegając dorosłych, którzy wyprowadzali dzieci z sali.
- Musimy się stąd wynosić.
- Wiem – Moody posłał w dal błyskawicę; łuk energii chybił w zamierzony cel i osmalił ścianę. – Nie możemy, dopóki wszystkie dzieci stąd nie wyjdą.
Czarownicy zatrzymali się w powietrzu, a ich łachmany powiewały wokół ich ciał jak gigantyczne skrzydła. Remus wstrzymał oddech, a jego serce łomotało. Wszyscy naraz zawrócili i ulecieli pod sufit, a ich syczące głosy spowodowały, że wilkołaka rozbolały uszy.
- Co oni robią? – Remus zatkał uszy dłońmi.
- Nie wiem. – Moody wycelował w grupę i rzucił zaklęcie siatki. Z łatwością go uniknęli.
Gwałtowny wiatr przetoczył się przez salę, prawie zdmuchując dorosłych ze stołu. Remus chwycił Moody'ego, zanim ten zdążył spaść, i opuścił go na blat, osłaniając ciało drugiego mężczyzny swoim własnym. Zapadła cisza. Remus uniósł głowę.
Narastające wycie posłało dreszcze wzdłuż jego kręgosłupa. Chór jęków obejmował niskie krzyki olbrzymów i pozostałych bestii Ciemności. Ujadające wilkołaki dodawały swe głosy do mieszanki. Remus warknął nisko; jego własny wilk przebijał się przez warstwy jego świadomości.
- Lunatyku! – Krzyk Syriusza był ledwo słyszalny ponad zgiełkiem.
Wilkołak spojrzał w górę, by napotkać oczy animaga. Mógł poczuć, jak jego kości i mięśnie poruszają się pod skórą. Spuścił wzrok na Moody'ego.
- Nie jest dobrze. – Jego głos zmienił się w niski warkot.
Auror wpatrywał się w niego z powagą.
- Wzywa do walki wszystkie bestie Ciemności.
Remus skinął głowa i zmusił się do tego, by puścić drugiego mężczyznę. Wstał i zacisnął pięści. Czarna magia przepływała przez pomieszczenie, sprawiając, że zwijał się z bólu.
Syriusz pojawił się u jego boku, obejmują jego ramiona.
- Zostań ze mną, Lunatyku. – Głos animaga był ochrypły. – Nie poddawaj się temu.
- Nie poddam się. – Wilkołak starał się stać prosto. Mroczna magia raz jeszcze zagrzmiała w sali, posyłając go na kolana. Przycisnął pięści do ziarnistego drewna stołu i pochylił głowę. – Syriuszu...
- Nie. – Syriusz oparł rękę na jego ramieniu i wyprostował się. Animag spojrzał na zrujnowany sufit. – Nie. Nie pozwolę, by to się stało. – Zacisnął różdżkę w dłoni, aż zbielały mu kostki. – A niech cię, Voldemort! Wyjdź i walcz czysto! – Jego wyzwanie utonęło wśród narastających okrzyków dzieci i dorosłych.
- Syriuszu! Remusie! – Głos Albusa sprawił, że obaj się obrócili. Remus wpatrywał się w dyrektora ponad swymi ramionami. Szaty starszego czarodzieja były podarte i zakrwawione, a długie rozcięte zdobiło jego twarz od skroni do szczęki. – Musimy...
Drzwi Wielkiej Sali zadrżały, uciszając go. Wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę w samą porę, by zobaczyć, jak drewno trzęsie się i przesuwa, a nagromadzone przez stulecia kurz i brud zsuwają się z jego ram.
- Są tutaj – powiedział ponuro Albus. Spojrzał na czarowników, którzy nadal skupiali się przy suficie. – Nie ma czasu.
- Musimy coś zrobić – warknął Syriusz.
- Chronimy zamek. Powstrzymujemy ich. – Albus wyprostował się i rozłożył ręce. – Hogwart nie upadnie przed sługami Voldemorta. Jeśli chce zamku, będzie musiał do nas przyjść.
- Z pewnością dużo zrobimy, jeśli olbrzymy i inne kreatury Ciemności przebiją się tu pierwsze! – splunął Syriusz. – Musimy coś zrobić, Albusie.
Dyrektor zwrócił ku niemu wyblakłe spojrzenie.
- Ta odrobina, którą można było zrobić, jest już na zewnątrz. – Nie było już światła w oczach Albusa. – Bitwa jest teraz w ich rękach.
Syriusz zbladł, a jego dłoń zacisnęła się na ramieniu Remusa. W milczeniu pokręcił głową, ale Albus tylko się odwrócił, przyjmując postawę bojową przed drzwiami.
- Wyprowadź dzieci – rozkazał dyrektor, nie odrywając wzroku od wejścia. – A potem wszyscy tu wróćcie. Będziemy walczyć do końca.
Remus sapnął, gdy oddech zapiekł go w gardle.
- Idź – wychrypiał do Syriusza. Napotkał spojrzenie kochanka. – Zabierz ich na zewnątrz. A potem do mnie wróć.
Animag warknął, ale puścił jego ramię. Zeskoczył ze stołu i ruszył w stronę stołu Ślizgonów, pomagając Sashy wyjść spod niego. Wspólnie, wraz ze starszymi rocznikami, skupili się na wyprowadzeniu dzieci z sali.
Remus odwrócił wzrok od kochanka i spojrzał na drzwi. Czuł, jak jego paznokcie zagłębiają się w drewno stołu. Nie chciał wiedzieć, jak wyglądał; wilk szalał tuż pod powierzchnią jego myśli, spragniony smaku krwi i mięsa pomiędzy jego szczękami. Zebrał resztki silnej woli, nie zamierzając tracić nad sobą kontroli. Skulił nogi pod sobą, gotowy do skoku, gdyby drzwi zawiodły. Nie zamierzał poddać się bez walki.
~~~~~~
Wizję Harry'ego przesłoniła ciemność. Bicie jego serca grzmiało mu w uszach. Magia, zarówno dzika, jak i mroczna, przepływały obok niego, wywołując ból głowy i ściskanie w piersi. Zatoczył się do przodu, prawie ślepy, ufając jedynie jakiemuś wewnętrznemu zmysłowi, który mówił mu, że idzie w dobrym kierunku.
Fala mrocznej magii uderzyła go w plecy, popychając go do przodu i zwalając z nóg, tylko po to, by upuścić go kawałek dalej. Załamał się, dociskając czoło do ziemi. Ciecz sączyła się z jego ust, a z jego płuc dobiegało mokre rzężenie, które sprawiało, że ciężko mu było oddychać.
- Proszę. – Zamknął oczy i starał się wziąć głęboki wdech. – To nie może się tak skończyć.
- I nie skończy się tak. – Znajomy głos otworzył Harry'emu oczy i uniósł jego głowę. Chłopak wpatrywał się w Morrigan, a srebrne światło otaczające jej sylwetkę niemal go oślepiało. – Wstawaj, Harry. – Wyciągnęła ku niemu rękę. Jej oczy rozbłysły. – Natychmiast wstawaj.
Zadrżał, ale dźwignął się na kolana. Z obolałymi kośćmi, wykorzystał drzewo, które rosło obok, by wstać. Zrobił krok, a potem następny i jeszcze jeden. Był prawie przy bogini. Mógł zobaczyć jej uśmiech, a światło w jej oczach było światłem tysiąca gwiazd zebranych razem. Wyciągnął do niej rękę.
Szorstka dłoń chwyciła go za nadgarstek. Wizja zniknęła, a srebrzyste światło zgasło. Wpatrywał się w jasne oczy Dracona, a jego umysł był całkowicie pusty.
- Harry! – Draco szarpnął za jego nadgarstek, ciągnąc go do przodu. Harry prawie upadł, ale chwycił się nogi blondyna. – Wsiadaj na miotłę!
Harry pokręcił głową, ale otumanienie nie chciało zniknąć. Przylgnął do Dracona, dysząc.
- Co... dlaczego tu jesteś?
- Harry, wsiadaj na tę cholerną miotłę! – Draco szarpnął go za ręką, sprawiając, że brunet krzyknął i spojrzał na niego z paniką w oczach.
- Nie mogę. Nie uniesie nas obu.
- Gówno prawda. – Draco obniżył miotłę i wciągnął na nią Harry'ego. – Chwyć za trzonek, a ja będę się trzymał miotły i ciebie. Musimy ruszać.
- Szybko. – Harry kaszlnął, pochylając się nisko nad ciepłym drewnem. Ciemna ciecz zabarwiła mu usta. – Musimy się spieszyć.
- Wiem. – Draco odbił się, ale miotła nie poleciała zbyt wysoko. Zwrócił ich w stronę zamku.
Dzikie warknięcie było jedynym ostrzeżeniem, jakie otrzymali. Ostre zęby zacisnęły się na nodze Dracona, ściągając go z miotły. Chwycił różdżkę w dłoń i podniósł ręce, by osłonić twarz.
Harry obrócił głowę i prawie krzyknął. Zawrócił miotłę. Jeden z ogarów stał blady i migoczący nad ciałem Dracona; jego wargi były uniesione i gotowe do tego, by go rozszarpać. Zatrzymał się jednak, gdy Harry zawrócił miotłę i ruszył wprost na niego.
Czerwone oczy błysnęły w ciemności. Harry obejrzał się, a mgła, która otaczała jego umysł, nagle się rozrzedziła. Czuł ból i nienawiść emanujące z ogara. Chude ciało prawie trzeszczące od energii. Czerwone uszy sterczały prosto z jego głowy, wskazując miejsce, w którym unosił się Harry.
Niski warkot wyrwał się z głębi klatki piersiowej stworzenia. Harry zadrżał i zerknął na blondyna.
- Idź do zamku – wyszeptał, przesuwając wzrok z powrotem na ogara. – Przyprowadź pozostałych.
- Nie zostawię cię tu samego, Potter.
- Po prostu to zrób, Draco.
- Nie.
Raz jeszcze spojrzał na drugiego chłopaka.
- Proszę. – Zobaczył, jak ramiona blondyna rozluźniają się na chwilę. – Po prostu idź. Nic mi nie będzie. Zaufaj mi.
- Ufam. – Draco odturlał się od ogara. Wstał, luźno zwieszając ramiona wzdłuż ciała. – Idę, Harry. Ale wrócę po ciebie.
Harry skinął głową i poderwał miotłę w górę, nie odrywając wzroku od drapieżcy, którego miał przed sobą.
- Wkrótce się zobaczymy – wyszeptał i ruszył, przelatując obok ogara i trzymając się tuż przy ziemi. Cwn Annwn zawył, podnosząc wargi i obnażając ostre zęby, i pobiegł za Harrym, zanim Draco zdążył mrugnąć.
~~~~~~
Blondyn patrzył za nimi przez długą chwilę. Jego uwagę odwróciły kołyszące się gałęzie Zakazanego Lasu. Przełknął ślinę i odwrócił się, patrząc na odległość, jaka dzieliła go od zamku. Zdjął szatę i ruszył biegiem. Coś wielkiego z trzaskiem przebijało się za nim przez zarośla, ale Draco nie zatrzymał się, by spojrzeć. Wydłużył krok, czując już ból pod żebrami.
Coś rzuciło mu się do nóg, a on skręcił w lewo. Kątem oka udało mu się dostrzec stworzenie, ale nie był pewien, co to właściwie jest. Ale było duże i zbliżało się do niego. Albo to ja zwalniam. Zdusił mroczny szept na dnie swego umysłu.
Tętent kopyt w trawie zakłuł go w uszy. Rozległ się ryk, a bestia, która deptała mu po piętach, zniknęła. Silne ramiona nagle uniosły Dracona i posadziły go na szerokim grzbiecie.
Przybyły centaury.
Firenzo zerknął przez ramię na Dracona. W jednej ręce miał długą włócznię, a na ramionach miał przypięte łuk i kołczan.
- Panie Malfoy. – Ochrypły głos wywołał uśmiech na twarzy Ślizgona. – Przybyliśmy.
Oczy blondyna rozbłysły.
- W samą porę. – Wskazał na las. – Tam gdzieś jest Harry. Goni go piekielny ogar.
- Wkrótce będą dwa. – Centaur nie zmienił kierunku biegu. – Oblężenie Hogwartu już się zaczęło. Musimy dostać się do zamku. Młody pan Potter musi być kowalem własnego losu.
- Ale... – Draco uchwycił się potężnych ramion, gdy Firenzo przeskoczył nad plątaniną ciał. Głos uwiązł mu w gardle, gdy dotarli na szczyt wzgórza. Ciemny bezmiar odsłonił ścieżkę prowadząca do wejścia do szkoły. Draco rozpoznawał blade postaci olbrzymów górujących nad wijącą się masą ciemności. Czterech z nich trzymało wyrwane z korzeniami drzewa i waliło nimi w drzwi.
- Musimy iść dookoła! – Firenzo odbił w prawo, nie chwiejąc się nawet przez chwilę. Draco wyciągnął szyję, obserwując skraj Zakazanego Lasu. Pomyślał, że widzi blade ciało przy boisku, ale wtedy Firenzo przeskoczył nad wzniesieniem i ruszył w kierunku chaty Hagrida, zabierając sprzed oczu Dracona jakikolwiek ślad po stadionie.
Blondyn odwrócił się i chwycił pasek, który przytrzymywał kołczan centaura w miejscu. Jego wargi zacisnęły się w cienką linię, a on spojrzał ponad ramieniem po raz ostatni. Znajdę cię, Harry. Pochylił głowę, gdy Firenzo przebiegł obok Wierzby Bijącej. Przysięgam.
* Kto również wybuchnął śmiechem?
** Nie znalazłam żadnych odniesień, więc zakładam, że Feine i Fianna to to samo (a drugie już kiedyś wyjaśniałam).
*** Wiem, że twarz nie może mrugać, tylko jej właściciel, ale mam nadzieję, że wybaczycie mi to uosobienie (i każde następne również). Zresztą tak jest napisane w oryginale.
**** Jak dla mnie wszystko wskazuje na Trelawney, zresztą wcześniej też była o niej mowa, ale jest napisane „astrologii". Może autorce się pomieszało.
***** Creiddylad - w mitologii brytańskiej z wysp, bogini, córka Llyra. Była obiektem walki pomiędzy Gwynem ap Nudd a Gwythrem ap Greidawl.
****** Dokładniejsze wyjaśnienia tutaj - - oraz w angielskiej wikipedii.
CZYTASZ
Wiara [DRARRY]
FanfictionUpływających wakacji Harry nie mógł zaliczyć do najprzyjemniejszych, pomimo tego, że Dursleyowie przestali go dręczyć psychicznie czy zaganiać do fizycznej harówki. A to wszystko dzięki dyrektorowi, który, działając zapewne w dobrej wierze, wysłał l...