42. Cruel Fate

705 113 20
                                    

Słowa, które wtedy usłyszałem, zabiły mnie w środku. Stałem w bezruchu, trzymając telefon przy uchu i cały czas w myślach przekomarzały mi się słowa przyjaciela. "Wypadek", "Frank w szpitalu", "Nieprzytomny". Zrobiło mi się słabo. Bardzo słabo. Opadłem na łóżko, przy którym stałem, i próbowałem zrozumieć coś z zapłakanego bełkotu Raya.
-Gerard? -Zapytał Ray, jakby myślał, że nie ma mnie po drugiej stronie
-C-Co z nim. -Powiedziałem drżącym głosem.
-Jesteśmy w szpitalu. I m-my, ja nie wiem. Przewieźli go gdzieś. Nie wiem co się dzieje. -Rozpłakał się na dobre. Poczułem jak do moich oczu napływa niepowstrzymany zalew łez. -Musisz tu być, Gerard. -Wybełkotał. Nie wiedziałem co zrobić. Nie wiedziałem po prostu. Siedziałem, gapiąc się przed siebie, aż do pokoju zapukał Mikey, właściwe od razu wchodząc.
-Gee, masz może... -Spojrzał na mnie i przerwał -Co się stało? -Powoli odłożyłem telefon od ucha, a moja ręka dobrowolnie opadła. -Gerard? -Zapytał, powoli podchodząc do mnie, a następnie usiadł.
-On... Miał wypadek. -Powiedziałem, nie potrafiąc opanować drążącego głosu.
-Jak to wypadek? Jaki wypadek? -Zapytał mocno zszokowany.
-J-ja nie wiem. -Gorące łzy spływały mi po policzku, i dopiero kiedy Mikey uderzył mnie w niego, zacząłem rozumieć rzeczywistość. Spojrzałem na brata.
-Czy to jest koszmar Mikey? Zwykły koszmar, z którego zaraz się obudzę? -Zapytałem, podnosząc ton i zaciskając pięści.
-O cholera. -To jedyne co wydukał i wybiegł z pokoju.
Ciągle mocno zaciskałem pięści, tak, że zaczęły mnie boleć. Nachyliłem się do poziomu swoich kolan i głośno zawyłem płaczem. Po chwili Mikey wbiegł z moją mamą do pokoju, a ta szybko uklęknęła obok mnie, i chwyciła moją twarz tak, żebym patrzył na nią.
-Co. Się. Stało. -Powiedziała
-Nie wiem do cholery! Wiem tylko coś o wypadku, jest nieprzytomny czy coś takiego, nie wiem nic! -Krzyczałem, coraz bardziej się rozklejając. Mama się podniosła i natychmiast powiedziała.
-Mikey, spakuj wszytsko co potrzebne, tak szybko jak się da. A ty -Skierowała się na mnie. -Dzwoń natychmiast do Raya, żeby powiedział co się dokładnie stało. Za dziesięć minut obydwoje przy aucie. Ja pogadam z babcią i sprawdzę najbliższy lot. -Mikey wyciągnął torbę i szybko zaczął pakować rzeczy.
Jej słowa trafiły do mnie natychmiastowo i szybko wszedłem do spisu połączeń, wybierając numer do Raya. Jeden sygnał, dwa, trzy...
-Odbierz do cholery! -Krzyknąłem
-Gerard? -Odezwał się głos.
-Ray. Co się stało, masz dziesięć minut na wszystkie wyjaśnienia. -Powiedziałem, starając się panować nad płaczem.
-Jechaliśmy do lekarza, tak jak było ustalone, na wizytę kontrolną. Było skrzyżowanie, a na prostopadłej do naszej jezdni, jechał... -Przełknął ślinę. -Tir. -Złapałem się za głowę i jęknąłem. -On... Um. Mieliśmy pierwszeństwo, więc spokojnie jechałem i... On się nie zatrzymał. Uderzył w tył samochodu z dużą prędkością. -Rayowi załamał się głos. -A z tyłu siedział...
-Frank. -Dokończyłem.
-T-tak. My wyszliśmy bez ogromnych obrażeń. Bob ma złamaną nogę, ja właściwie całą lewą rękę i prawy obojczyk, ale Frank... -Znowu nieznośnie przerwał. -Lekarz mówił, że doszło to poważnego uszkodzenia czaszki.
-Co z nim jest do cholery! -Krzyknąłem.
-Jest w śpiączce. -I wtedy rozumiałem co właśnie usłyszałem. W śpiączce. Frank jest w śpiączce od paru godzin. Rozpłakałem się na cały głos. -Oni... Oni nadal próbują go wybudzić, ale jego czaszka jest naprawdę mocno uszkodzona. Tyle powiedział mi lekarz. Nie wiem gdzie jest, nie jestem jego rodziną, więc nie mogą nic mi powiedzieć. -Nadal ryczałem jak dziecko bez szansy na uspokojenie. -Kierowca podobno był pod wpływem alkoholu. Ja... Ja nie wierze Gerard.
-R-ray? -Jąkałem się, próbując coś powiedzieć. -Ja... Ja już tam jadę. Błagam, dzwoń jak tylko b-będziesz coś wiedział.
-Jasne. -Odrzekł i się rozłączyłem, rzucając na łóżko, i pokrywając płaczem. To był horror. Istny horror. Nie byłem w stanie wtedy myśleć, ruszać się. Byłem lalką, która była zdana na czyjś los.
Mama weszła do pokoju
-Idziemy! -Rzekła tonem wyżej.
Mikey podał mamie bagaż, który wzięła ze sobą, wychodząc z domu, a on.. Podszedł, otarł mi łzy i mnie poniósł na nogi, prowadząc do wyjścia. Nie zwróciłem nawet uwagi na babcie, która zaszokowana przyglądała się nam.
Jadąc na lotnisko wszystko opowiedziałem, przeplatając płaczem i krzykiem. Nie umiałem się opanować. Nie, gdy Frank był dziewięć godzin lotu samolotem stąd, leżąc w śpiączce. Przez resztę drogi nikt się nie odezwał. Wiedziałem, że bali się powiedzieć "będzie dobrze", czy "może go wybudzą, gdy już przylecimy", gdyż sami nie wiedzieli czy to może się udać. Miałem całą opuchniętą, czerwoną twarz, która z każdą godziną płaczu bolała mnie coraz bardziej. Sam fakt, że samolot się znalazł, było dla mnie jak znak, że może jednak będzie dobrze. Że może się ułoży.
Gdy myślałem, że nie może być gorzej, jak się okazało, mogło. Dziewięć pieprzonych godzin w samolocie, bez jakichkolwiek informacji, czy Frank w ogóle żyje. Czy oddycha, czy się obudził, czy może coś innego. Dziewięć najtrudniejszych, najgorszych i najdłuższych godzin w moim życiu. Po wylądowaniu, gdy zostałem już wręcz obdarty z emocji, natychmiast wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy pod adres, który wskazał Ray w jednej wiadomości. Szpital był blisko i nie opłacało mi się dzwonić, by za pięć minut tam być. Kiedy tylko zobaczyłem szpital, wybiegłem z taksówki i tak szybko jak się dało udałem się na recepcje, wpychając się w kolejkę i chaotycznie powiedziałem do jednej z przełożonych
-Frank Iero, co z nim? -Kobieta się przestraszyła i odrzekła
-Jest kolejka proszę pana.
-Jeśli za chwile mi pani nie powie -spłynęła mi kolejna łza -to sam przeszukam cały ten cholerny szpital! -Podniosłem ton.
-Proszę odejść, bo wezwę ochronę. -Zagroziła, a ja spiorunowalem ją wzrokiem. Za chwile za moimi plecami pojawiła się mama i brat.
-Gerard, odjedź. -Rzekła, a Mikey złapał mnie za rękę i przeciągnął kawałek dalej.
Upadłem na kolana z bezsilności i szarpałem włosy na głowie. Nie wiem co do niej mówiła, ale po chwili spojrzały na mnie obie, i wyszła zza lady, podchodząc do mnie. Mikey poniósł mnie z podłogi i otrzepał mi koszulkę, a mama stanęła obok, czekając na rezultat.
-Frank jest w śpiączce. Doszło do poważnego uszkodzenia czaszki. Aktualnie leży pod obserwacją i aparaturą, gdyż nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Próby wybudzenia nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. To wszytsko co mogę państwu powiedzieć. -Rzekła.
-A jego rodzice? Gdzie on leży? Można do niego wejść?
-Obawiam się, że nie. Jeśli chce pan uzyskać więcej informacji, musi pan się zgłosić do ordynatora, najlepiej z rodzicami Franka, jeśli wyrażą zgodę na informowanie pana o jego stanie zdrowia. Powinien ich pan znaleść w sali dwieście trzy. To wszytsko z mojej strony.
-Dziękuje -Odrzekła mama, a ja natychmiast pobiegłem szukać sali. Przeszedłem całe lewe skrzydło, aż zobaczyłem zapłakaną matkę Franka, wychodzącą z sali. Szybko do niej podbiegłem, a gdy ta mnie ujrzała, rzuciła mi się w ramiona, nie potrafiąc się opanować.
-Gerard... Jak to się mogło stać? -Mówiła. Nie odpowiedziałem. Kobieta oderwała się ode mnie i spojrzała na moje krwawiące wręcz oczy. -Idź do niego, bo ja już nie mam siły na niego patrzeć. -Wytarła oczy chusteczką, co niewiele dało. -To za bardzo boli. -Chwyciła mnie za ramię, puściła i odeszła w stronę kafeterii. Stanąłem na przeciwko drzwi, o czarnym numerze "203". Przymknąłem na chwile oczy, położyłem dłoń na klamce i delikatnie nacisnąłem. Dokładnie tak, jak wchodziłem do pokoju, gdy Frank spał, a nie chciałem go obudzić. Nie spojrzałem na niego póki nie zamknąłem drzwi. Słuchać było ciche pikanie. I wtedy się odwróciłem do niego. To było... Jednak samolot nie był tym najgorszym momentem. To był najgorszy moment. Łzy od razu zalały mi oczy i policzki. Powoli podchodziłem do łóżka, tak żeby nie zrobić hałasu. Usiadłem na skraju łóżka i się mu głęboko przyjrzałem. To było... To był horror. Jego głowa i czoło było szczelnie zabandażowane. Aparatura podłączona do monitora. Jego oczy, jego twarz, jego ręce były sine. Wszelkie siniaki i podbite oko zlewały się z kolorem skóry. Jego usta... Delikatnie różowe, jako jedyne możliwie zdrowe, lecz suche i spierzchnięte. I dłonie. Dłonie jakby nietknięte.
Powoli położyłem swoją rękę na jego. Pogłaskałem go po niej, po czym tak delikatnie jak potrafiłem, uniosłem, i położyłem na swoje kolana, łącząc obie w zacisku. On mnie nie ściskał, ale ja jego tak. Po prostu tam siedziałem, trzymając jego dłoń, na którą skapywały gorzkie łzy i wsłuchując się w bicie serca, pozostawałem w nadzieji. Siedziałem, aż na dworze zrobiło się ciemno. Jego mama miała racje. W ciemni siedziało się lepiej, bo gdy go nie widziałem, bolało troszkę mniej.

See u tomorrow? | Frerard Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz