36. New Year's Eve pt.1

875 129 4
                                    

Na początek średnio się rozkręcało. Siedzieliśmy z chipsami w rękach i rozmawialiśmy, a w tle leciała muzyka. Wiedziałem bowiem, że do pełnej zabawy brakowało czegoś, co czekało na nas w lodówce. Alkohol zawsze obudza imprezy, czasem w złą stronę, czasem w lepszą i ciekawszą. W naszym przypadku nie było najgorzej. Po prostu więcej się śmialiśmy i wygłupialiśmy, bez wyrzucania mopów przez okno. Było jednak za wcześnie na to.
Czas leciał wolno, a wszytsko zdawało się być jak w normalny, zwykły dzień. W pewnym momencie przerwałem wszelkie dyskusje i powiedziałem
-Hej, chłopaki, jest sylwester, a my gawędzimy jak babcie na kółku szydełkowym. -Frank opadł na kanapę, śmiejąc się.
-Gerard ma racje. -Odrzekł Bob. -Jest sylwester, więc zapraszam panów do kuchni na kieliszek magii. -Wstał, i wszyscy chętnie ruszyliśmy za nim. Wyjął z lodówki litr wódki, kiedy ja wyciągałem kieliszki. Bob polał każdemu z nas.
-To co? Za udanego sylwestra. -Powiedział Frank, wznosząc kieliszek.
-Zdrowie. -Powiedzieliśmy chórem.
Ohydna ciecz zalała moje gradło, co nie było wcale takie łatwe do przełknięcia, a po chwili całe moje ciało zaczęło zdawać się cieplejsze, a potem wręcz palić. Do godziny przed północą, opróżniliśmy już całe dwa litry, co na czterech nie wydawało się być wielkim wyzwaniem. Spojrzałem na godzine. 22:54. W ciągu tych godzin graliśmy w butelkę, łaziliśmy po domu i się śmialiśmy. Nie było to na pierwszy rzut oka niesamowitym wyczynem, ale gdy każdy z nas był już trochę pijany, wszystko zdawało się być o wiele bardziej śmieszniejsze niż w praktyce było. Zrobiliśmy także karaoke, gdzie jak się okazało Ray też potrafił nieźle śpiewać. Wyliśmy wszyscy razem tak głośno, że w normalną noc, już dawno mielibyśmy policję na głowie. Najśmieszniejszy był moment, gdy Frank i Ray chwycili za gitary i próbowali grać. Słabo im szło, ale nie było najgorzej. Tak czy inaczej razem dobrze się bawiliśmy. Kiedy przyszło nam odpocząć, gdyż zabawa miała zacząć się dopiero po północy, usiedliśmy na kanapie i wróciliśmy do zwykłych rozmów. No przynajmniej takich, na jakie nas wtedy było stać. Usłyszałem dźwięk, który wydawał mój telefon, i odebrałem połączenie, które przychodziło od mojego brata.
-Mikey! -Krzyknąłem zadowolony.
-I jak tam noc, Gee? -Zapytał.
-Powiedz mu! -Zwrócił się do mnie Ray. -Powiedz mu, że go uwielbiam. -Krzyknął zadowolony.
-A tak, Ray cię wielbi. -Powiedziałem, śmiejąc się oszalale. Mój brat też zaczął się śmiać.
-Powiedz mu to samo! -Odrzekł.
-On ciebie też. -Wykonałem polecenie i wstałem, kierując się na górę, by nie zostać zalanym prośbami. Usłyszałem tylko słowa Raya "Takk", zadowolonego z rezultatu.
-Widzę, że sobie radzicie. -Odrzekł brat.
-No widzisz. A jak u ciebie? -Zapytałem.
-Cóż, siedziałem właśnie z chłopakami, ale wyszedłem, żeby zadzwonić. Nie jest źle, czego właściwie nie oczekiwałem.
-To dobrze. Mam nadzieje, że bez żadnego alkoholu tam siedzicie.
-Tak tak... -Zaczął. -Siedzimy w kółku, pijąc piccolo. -Zażartował.
-Michael...
-Żartuje przecież. Są rodzice Dave'a. Choćbyśmy chcieli, nic nie mamy. No może oprócz szampana.
-Mam nadzieje, że nie okłamujesz własnego, rodzonego brata. -Wpoiłem dosadnie.
-Ciebie bym miał okłamać? -Zapytał z sarkazmem wypisanym na twarzy. -Tak w ogóle to kiedy wracasz?
-Myśle, że drugiego będę musiał już do was lecieć. W końcu zaczyna się szkoła.
-Niestety... -Po tych słowach zapadła cisza. -Jak wyglada mój pokój? -Zapytał.
-Cóż -pokierowałem się danego pokoju. -Jest jak było tylko... Bez tych twoich głupich figurek i plakatów. -Zaśmiałem się.
-Brakuje mi ich. W tym cholernym mieszkaniu nie możemy nic. -Przygnębił się. -A dodatkowo musze mieszkać z tobą w jednym pokoju. -Zaśmiał się, próbując rozchmurzyć mnie i siebie, co zasadniczo się udało.
-Już nie długo, Mikey. Porozmawiamy jak kiedyś. Jak rodzina. Co prawda bez jednego członka, ale jak rodzina.
-Tata będzie przy tej rozmowie. Nie przy nas, ale przy rozmowie. -Odrzekł.
-Będzie. -Powtórzyłem.
-Nie chcę przeszkadzać, więc lecę do domu, bo już zmarzłem.
-Szczęśliwego nowego roku, braciszku.
-Nazwzajem. Do zobaczenia za dwa dni.
-Cześć. -Uśmiechnąłem się, mówiąc te słowa, gdyż wiedziałem, że Mikey to będzie wiedział i się rozłączyłem.
Moje ciało rozlało się na łóżku Mikey'ego. Pare gorących łez spłynęło mi po policzku, gdy przypomniałem sobie ile przeszliśmy. Kolejny raz drzwi się powoli uchyliły i dostrzegłem postać Franka.
-Gee? Robimy pizzę. Idziesz? -Zapytał, zanim mnie zobaczył. -Co się stało? czemu płaczesz? -Zadał ciąg pytań i podszedł, siadając na skraju łóżka.
-Nic... Naprawdę nic. Wspominam.
-Sylwester to nie jest dobra pora na nostalgie o życiu, Gee. -Uśmiechnął się i przeczesał mi włosy, ktore spadały mi na twarz.
-Frank? -Zapytałem, patrząc w sufit.
-Hm? -Jęknął.
-Wtedy w łazience, gdy się poznaliśmy... Tak naprawdę tam paliłeś? -Frank się szeroko uśmiechnął, przypominając sobie te czasy.
-Tak, Gee.
-Gdybym wtedy nie wstawił się za tobą, pewnie trafiłbyś do dyrektora, prawda?
-Pewnie tak. Co gorsza wyrzuciłby mnie ze szkoły. -Odrzekł, marszcząc brwi, jakby nie rozumiał do czego zmierzam.
-A wtedy nie siedzielibyśmy tu razem. Nie poznalibyśmy się. Nie poznalisbymy Raya, ani Boba, Julii... Efekt motyla. -Wzdychnąłem.
-Dziękuje -nachylił się nade mną i czule pocałował w czoło. -że pozwoliłeś mi ciebie poznać. -Uśmiechnąłem się do siebie i podniosłem.
-To jak z tą pizzą? -Zapytałem, a ten chwycił mnie za rękę i powoli wyciągnął z łóżka, kierując z powrotem na dół.
Nie było to coś niesamowitego, ale wyszło całkiem nieźle jak na kupioną, mrożoną pizzę. Wspólnie zjedliśmy ów krążek, co było za mało jak dla czterech osób, ale nie chciało nam się robić następnej. Co jak co, ale czekanie na pizzę chyba było najgorsze. Do północy zostało dwadzieścia minut. Powoli szykowaliśmy zimne ognie, by zaraz wraz z szampanem wyjść przed dom, i oglądać magię na niebie. Moje sąsiedztwo zawsze słynęło z tego, że lubiano sobie tutaj postrzelać, więc miałem nadzieje, że w tym przedziale roków, bedzie tak samo. Powoli się zbieraliśmy i szczelnie ubieraliśmy, żeby nie zamarznąć. I koło siedemiu minut przed określoną godziną wyszliśmy, by móc jeszcze mieć czas na spokojne wypicie szampana.
Ludzi przybywało na ulicach. Coraz więcej dzieci wychodziło z domów, i biegało szcześliwie po podwórkach, czekając na główną atrakcje, jak my wszyscy. Postawialiśmy zgodnie z przekonaniami zimne ognie tak, by za chwile móc po prostu podejść i odpalić wszystkie pokolei. Każdy z nas miał duży kieliszek do szampana i w momencie, gdy zostały zaledwie trzy minuty, Ray polał nam wszytskim do pełna. Ostatnie minuty, tego z jednej strony ohydnego, a z drugiej pozytywnego roku.
-Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem -cała okolica zaczęła mowić chórem. -sześć, pięć, cztery, trzy -spojrzeliśmy się na siebie z Frankiem -dwa, jeden! -I wtedy wszyscy oszaleli. Szybko wypiłem dany mi kieliszek, po czym pusty rzuciłem na trawę i objąłem rękoma twarz Franka.
-Oby ten był lepszy, Frank, tego ci życzę. -Chłopak się uśmiechnął.
-Ja tobie życzę dokładnie tego samego. -I w tej samej chwili wpiliśmy się w swoje usta. Namiętnie go całowałem, ale niezbyt długo, gdyż usłyszałem coraz głośniejszy odgłos na niebie. Oderwałem się od niego i stanąłem obok, obejmując go ramieniem.
-No chłopaki, więc powodzenia w nowym roku. Gerard, Frank, niech ten rok bedzie o wiele lepszy dla nas wszytskich. -Rzekł Ray, a Bob pokiwał głową na znak zgody. Po chwili jednak szybko popędził, by odpalić nasze zimne ognie, a my obserwowaliśmy. Petardy rozpryskiwały się na niebie, niczym różnokolorowe farby rzucane na płótno z odległości. Dzieci krzyczały z ekstazy, a ludzie przytulali się i wypowiadali kolejne życzenia. Miałem mnóstwo nieodebranych połączeń, bo w tamtej chwili nie zależało mi na niczym innym, jak spędzeniu tego czasu z przyjaciółmi.
Kolory i kształty jakie okrywały niebo, były przeróżne. Jakbym mógł, patrzył bym na każdą z petard, co było zwyczajnie niemożliwe. Dlatego tak kochałem sylwestra. Był oderwaniem się od nudnej rzeczywistości.
Szybko wpadliśmy jeszcze do domu, zabraliśmy pare butelek alkoholu i popędziliśmy wzdłuż drogi, by zaobserwować więcej i więcej. Nawet pół godziny pózniej, w momencie, gdy ludzie się już zaczęli chować po domach, głośność odgłosów nieba była ta sama. Idąc tak we czwórkę, na zmianę piliśmy coraz więcej i szliśmy coraz dalej. Trafiliśmy nawet do centrum miasta, gdzie było chyba największe zamiesznie. Pijani ludzie chodzili, śpiewali i cieszysli się jak dzieci. Sami też zaczęliśmy coś śpiewać, dzięki czemu ludzie dołączali do nas. Podchodzili, życzyli i znikali po chwili. Poznałem paru ludzi, których imion od razu zapomniałem. W tak świetnie oświetlonym mieście i niebie, czułem się idealnie.

See u tomorrow? | Frerard Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz