6.2

913 70 1
                                    

Las z każdą dziesiątką metra przerzedzał się. Nie powiem- interesujące. Byłam gotowa odeprzeć atak; za paskiem miałam spluwę, przez tułów przewieszoną katanę, a w ręku dzierżyłam sztylet. W wysokim bucie, który wyglądem przypominał glany, miałam schowany scyzoryk. Mój pełen zestaw. Dotarłam do jakiegoś urwiska. Wokół mnie były jeszcze drzewa i dosyć wysokie krzaki. Zza jednego z nich wyszedł sztywny. Za nim jeszcze kilku. Wiedziałam, że szybciej pokonam ich kataną, więc cofając się kilka kroków, schowałam sztylet do pokrowca przy spodniach i sięgnęłam po katanę. Wyciągając ją zamaszystym ruchem, przecięłam głowę jednego z trupów poziomo. Następnemu wbiłam ją w żuchwę. Później kilku potraktowałam podobnie. Z każdym ruchem zbliżałam się do urwiska. Kiedy sztywny z moją kataną wbitą w oko, stał tyłem do urwiska, spadł z niego, a ja nie zdążyłam wyciągnąć ostrza. Spadł w wielki dół razem z moją bronią.

Bronią od Percy'ego.

Chciało mi się krzyczeć. Mój refleks zawiódł. Podeszłam na skraj przepaści spojrzałam w dół. Sto metrów jak nic. Widziałam trupa, który leżał z moją kataną w głowie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś zejścia. Musiałam się zastanowić jaką drogę przemierzyliśmy, jaka była okolica i przypomnieć sobie jakiś fragment mapy. Jak na złość, nie potrafiłam. Złapałam za sztylet i ruszyłam na północ.

Po ponad godzinie marszu zauważyłam znaczne zmniejszenie się wysokości urwiska. Miało teraz może pięćdziesiąt albo maksymalnie siedemdziesiąt metrów. Mogłabym spróbować zejść po skałach, ale wolę nie ryzykować. Skoro wysokość jest coraz mniejsza, to pójdę jeszcze dalej i dopiero podejmę się próby. Nie miałam nic do picia, a w kieszeni spodni gniótł się jakiś baton z musli. Po kilkudziesięciu minutach, znalazłam odpowiednie miejsce i usiadłam na zboczu. Podpierając się dłońmi o ziemię, odwróciłam się tyłem i uważnie zaczęłam schodzić. Kosztuje to masę wysiłku, zwłaszcza, kiedy trzeba się utrzymać w jednej pozycji, żeby jedną z nóg ustawić na twardym gruncie. Pot przesiąkał moje ubrania, a włosy lepiły się do mojej mokrej skóry. Z ostatniego metra skoczyłam i upadłam na miękkie kolana. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, żeby nabrać sił i ruszyłam po moją katanę.

Aiden

Tej nocy z trudem zasnąłem. W przyczepie było nas pięcioro: ja, tata, Hope, Karrie i Scarlett. Połowa nas zaginęła bez śladu. Nie mieliśmy pojęcia co dzieje się z Kaysą, Jeffem, Oshee, Evą i Blasem. Bałem się jak nigdy. Nie mogliśmy zgubić niektórych sztywnych, dopiero przy wjeździe do jakiegoś urwiska. Stanęliśmy około stu metrów w głąb od wjazdu. Na wszelki wypadek mieliśmy warty.

Wstałem i delikatnie ściągnąłem głowę Scarlett z mojego torsu. Zasnęliśmy razem na kanapie i teraz odczuwam tego skutki. Dziewczyna nadal spała, a ja wyszedłem z wozu. Na dachu stał mój tata, a Karrie dawała jeść Hope. Słońce na zewnątrz grzało. Kaysa pewnie teraz przeklina temperaturę. Podszedłem do kobiety i przywitałem się z nimi. Hope znowu była smutna. Karrie tak samo.

-Jak tam? - zapytała.

-To ja powinienem się zapytać- odparłem, przyglądając się jej. Zacisnęła wargi.

-Martwię się o nich- przyznała.

-Dadzą sobie radę- wtrącił tata. Oboje mu przytaknęliśmy. Spojrzałem na zegarek. Było parę minut po dziewiątej. Hope zagaworzyła i wyciągnęła do mnie ręce. Karrie skończyła dawać jej jeść, więc podała mi ją. Uśmiechnąłem się do dziewczynki i przytuliłem do siebie. Ucałowałem jej czoło, a ona zaczęła miziać mnie swoimi delikatnymi paluszkami po policzku.

-Mama?- spytała.

-Mama niedługo wróci- odpowiedziałem z nadzieją, że tak będzie. Mój ojciec zszedł z dachu i podał mi małą puszkę z jedzeniem. Podziekowałem mu i razem z Hope wróciliśmy do przyczepy. Scarlett już wstała.

-Jak się spało?- zagadałem. Przeciągnęła się i zabrała ode mnie Małą.

-Nieciekawie- przyznała. Cmoknąłem ją na powitanie w usta. Moja dziewczyna zajęła się Hope, a ja odgrzałem nam jedzenie.

Kiedy kończyliśmy jeść, a blondynka bawiła się na dywanie, usłyszeliśmy strzał. To nie mógł strzelać ktoś od nas, bo dźwięk byłby głośniejszy i bardziej wyraźny. Szybko wstałem od stolika i wyszedłem na zewnątrz. Nie było wykluczone to, że ktoś ostrzeliwał nas z góry, więc trzymałem broń w gotowości.

-Gdzie Karrie? - spytałem ojca, który zmierzał w moją stronę.

-Na dachu- odpowiedziała kobieta. Spojrzałem na nią i zobaczyłem jak rozgląda się po okolicy z lornetką.

-Sztywni raczej nie wrócą- stwierdziła. -Ale nigdy nic nie wiadomo. Może jedźmy, póki droga jest czysta.

-Nie obchodzi was ten strzał?- zapytałem, mrużąc oczy.

-Aiden, może to czyjaś osobista sprawa. Może musiał zdobyć się na odwagę i odebrać życie sobie albo komuś bliskiemu- wyjaśnił.

-A jeśli to ktoś od nas? Nie zaszkodzi sprawdzić.

-Ma racje- poparła mnie Karrie. Posłałem jej dziękujące spojrzenie i wróciłem do kontaktu wzrokowego z ojcem. Potarł ręką twarz.

-Dobrze.

Still aliveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz