Rozdział 1. Zdrada żmij

3.5K 293 494
                                    

— Łapać go!

Z rozpędu pokonałem niewysoki murek, nie oglądając się za siebie. Rzuciłem się do dalszego biegu po nierównym chodniku, z nadzieją, że nie potknę się chociaż tym razem. Tylko buzująca w żyłach adrenalina sprawiała, że nie padłem jeszcze na bruk, wijąc się z bólu przy akompaniamencie własnych spazmatycznych oddechów. Zbyt dobrze wiedziałem, co stanie się, jeśli mnie dorwą. Nie mogłem na to pozwolić. I tak czułem już na karku stal miecza, który kilkoma ruchami oddzieli mą głowę od reszty ciała, jeżeli dam się złapać.

Lawirowałem w tłumie, za wszelką cenę próbując zgubić strażników w panującym na rynku tłoku. Niechcący trąciłem łokciem jakąś starszą handlarkę, jednak nie miałem czasu, by ją przeprosić. Słyszałem za sobą odgłosy krzyków, gdy gwardziści pędzili moim śladem, niszcząc stojące im na drodze stragany i odpychając na boki niewinnych mieszczan, niektórych wręcz tratując. Przyspieszyłem jeszcze bardziej, choć zdawało mi się to niemal niemożliwe. Wpadłem w najbliższy zakręt, ledwo unikając zderzenia z budynkiem. Musiałem ich jakoś zgubić.

Nagle moich uszu dotarły odgłosy szamotaniny. Choć nie powinienem tego robić, wiedziony ciekawością odwróciłem się na sekundę. Mieszkańcom najwyraźniej nie spodobało się to, jak zostali potraktowani. Ktoś musiał się zbuntować, bo rozgorzała bójka między nimi a strażą, z każdą sekundą przybierająca na sile. Wiedziałem, że minie może minuta, zanim gwardziści krzykiem i ostrzem przywrócą porządek, ale to i tak było dla mnie zbawienie. Uśmiechnąłem się pod nosem i rzuciłem do dalszej ucieczki, by wykorzystać ich chwilową nieuwagę.

Zwolniłem odrobinę, rozglądając się dookoła. Mimo ćwiczeń nieprzyzwyczajone do aż takiego wysiłku mięśnie paliły żywym ogniem. Mimo to wskrzesałem w sobie resztki sił, by skryć się między elmedeńskimi uliczkami, jak najbliżej miejskich murów. Musiałem wydostać się ze stolicy.

Nagle poczułem mocne szarpnięcie. Zatoczyłem się do tyłu, jednak stalowy uścisk na barku przytrzymał mnie w pionie. Odruchowo krzyknąłem, jednak czyjaś dłoń, która natychmiast znalazła się na moich ustach, zdusiła dźwięk na tyle, by stał się praktycznie niesłyszalny w gwarze miasta. Zacząłem się szarpać, jednak przeciwnik był o wiele silniejszy. Nie miałem szans na to, by się uwolnić.

Przegapiłem jakiegoś strażnika?, pomyślałem, coraz bardziej przerażony taką możliwością.

Napastnik nie dał mi czasu do namysłu i gwałtownym ruchem wciągnął w najbliższą boczną uliczkę. Przyszpilił mnie do muru, przez co w końcu mogłem go zobaczyć.

Odetchnąłem z ulgą, widząc znajomą, ogorzałą od słońca twarz z charakterystyczną szramą na policzku.

— Rhylis! — krzyknąłem podniesionym szeptem, patrząc z urazą na kapitana pałacowej gwardii. — Chciałeś, żebym zszedł na zawał? — dodałem już o wiele spokojniej, mimowolnie rozglądając się dookoła, czy nikt nas nie widzi. Z trudem opanowałem przyśpieszony po biegu oddech, opierając się o kamienną powierzchnię. Była chropowata i przyjemnie chłodna, co odczułem nawet przez sięgającą niemal do kolan kaszmirową tunikę, praktycznie całą wilgotną od potu. Próbowałem uspokoić drżące ze zmęczenia nogi, jednak na próżno. Serce biło mi jak oszalałe, wręcz wyrywając się z piersi.

— Mógłbym powiedzieć to samo — warknął mężczyzna, a w jego oczach dostrzegłem ledwo skrywane zdenerwowanie. Nie dziwiłem się, sytuacja rzeczywiście nie prezentowała się najlepiej. Była wręcz dramatyczna. — Mówiłem ci, żebyś się nie buntował! — On także starał się nie podnosić głosu powyżej szeptu, żeby nikt nas nie usłyszał. To mogłoby się skończyć tragicznie dla nas obu.

— Przecież nie mogłem tak na to patrzeć! — Oburzyłem się, choć wiedziałem, że w pewnym stopniu miał rację, mogłem spróbować działać delikatniej. Przynajmniej nie musiałbym teraz uciekać.

Zabić króla || Dzieci mroku i światła tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz