Rozdział 33. Pęknięcie

439 53 38
                                    

Bodźce zaczęły docierać do mojego umysłu powoli, stopniowo. Najpierw, wciąż zanurzony w niebycie, poczułem ciepło. Otulało mnie niczym kokon, przenikało do samych kości i sprawiało, że niczego nie pragnąłem bardziej niż pozostania w błogiej nieświadomości, z dala od zbyt znanego chłodu.

Po kilku chwilach zacząłem wychwytywać pojedyncze dźwięki. Ciche, znajome trzaski unosiły się gdzieś na granicy świadomości, połączone z niejednostajnymi szumami i bulgotaniem różnego rodzaju. Potem dołączyło do nich pohukiwanie i jednostajne cykanie. Wciągnąłem głęboko przesiąknięte zapachem sosnowego dymu powietrze i jęknąłem cicho, powoli otwierając niechętnie ku temu oczy. Zamrugałem kilka razy, przyzwyczajając się do zmroku. Nade mną rozciągało się atramentowe niebo pokryte tysiącami mrugających gwiazd, od czasu do czasu przysłanianych przez puszyste obłoki w odcieniach głębokich szarości. Dostrzegłem cienki sierp księżyca między gałęziami drzew. To ich liście szeleściły w ten uspokajający sposób.

Uniosłem się lekko na łokciu i rozejrzałem dookoła. Między zaroślami błyszczała i bielała w srebrzystym świetle tafla płynącej wartko wody. Ognisko trzaskało cicho, a ogień w nim płonął wysoko. Płomienie tylko czasem poruszały się lekko w rytm wiatru, zdradzając tym samym, że nie zgasłyby w najbliższym czasie. Jasny dym unosił się ku górze i rozpływał w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko charakterystyczną woń niemożliwą do pomylenia z niczym innym.

Między płomieniami dostrzegłem doskonale znaną drobną sylwetkę. Czyli natrafiłem na wartę Tarii... Usiadłem z cichym trzaskiem obolałych jeszcze nieco kości i zacząłem wyplątywać się ze szczelnego uścisku koców, którymi zostałem otoczony. Ciekawe, kto wpadł na taki pomysł. Przecież nie zmarzłbym, gdyby dali tylko jeden, standardowy. Zamiast tego do złudzenia przypominałem olbrzymią larwę zamkniętą w grubym kokonie.

— W skali od jeden do dziesięciu, jak bardzo blisko byłem przyprawienia was o zawał? — odezwałem się na tyle cicho, żeby nie obudzić otaczających mnie przyjaciół, głęboko śpiących.

— Mnie, Darelię i Arwara zapewne gdzieś w pobliżu ósemki — odpowiedziała najada wyjątkowo spokojnie, chociaż na dźwięk mojego głosu drgnęła z zaskoczenia. — Za resztę nie odpowiadam. — Dorzuciła do ogniska gałąź, a kilka płomieni wystrzeliło w górę.

— Przecież nie miałem zamiaru tam naprawdę umierać, musiałem tylko odpocząć. — Przewróciłem oczami i zignorowałem pełną powątpiewania minę Tarii. — Działo się coś ciekawego? — zapytałem, niecierpliwie odrzucając koce na bok. Zostawiłem tylko jeden i owinięty nim podszedłem do dziewczyny.

Ta zastanowiła się przez moment i popatrzyła na mnie z czymś, co niepokojąco przypominało zmartwienie.

— A ta krew to tylko dla ozdoby? — syknęła z niezadowoleniem i zamilkła na dłuższą chwilę. — Darelia uderzyła Mira — powiedziała w końcu.

Westchnąłem na pierwszą część jej wypowiedzi i zmarszczyłem brwi na drugą. A żeby to pierwszy raz, przecież oni ciągle się sprzeczali lub bili. Znaczy, ostatnio znacznie mniej, ale nadal nie było to jakieś wielkie wydarzenie.

— Ta krew to po to, żebym tam nie padł przez taką ilość złej aury, którą emanowało to goniące nas paskudztwo — wyjaśniłem jak najprościej. Owszem, może i byłem Synem Nocy, ale moja magia nie miała nic wspólnego z ciemnością ani tym bardziej ze złem. Dlatego przebywanie w pobliżu narażało mnie na zatrucie się tą nieprzyjemną esencją, a to nie należało do przyjemnych uczuć. Zresztą wciąż odczuwałem tego skutki w postaci pulsowania gdzieś z tyłu głowy, na szczęście na tyle słabego, by dało się je zignorować. — A czy czasem Darelia nie ma w zwyczaju bicia innych?

Zabić króla || Dzieci mroku i światła tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz