poem morning

138 14 4
                                    

Pomimo szczelnej i ciemnej, niczym rozlany na płachcie czarny lakier, zasłony można było dostrzec pomarańczowe, ciepłe promienie słońca. Wydał cichy pomruk, przewracając się na bok i przecierając oczy, starał się zrzucić z nich resztki snu. Gdy spojrzał na bok, spotkał się z plecami partnera, który najwidoczniej odpłynął na głębokie wody snu, cicho charcząc.

Na plecach wciąż widniały czerwone linie po paznokciach Simona, którego ogarnął szok. Wyglądały jak zadrapania wyrządzone przez dzikie zwierzę. Przesunął palcem po jednym z nim, w myślach błądziło mu jedno słowo.

Oznaczony, oznaczony, oznaczony.

Raphael był przez niego oznaczony.

Raphael był jego.

Przysunął się bliżej i zaczął składać na jego szyi pocałunki, niczym barwne motyle, które kłębiły się ciasno, chcąc trzymać się razem.

– Por el amor de Dios, Lewis.. wróć do spania – jego głos był jeszcze spowity ciężką, gęstą mgłą. Szatyn zachichotał, brzmiąc jak czysty, górski potok.

Gdy rysował kształty na plecach Raphaela, sam zauważył zaczerwienione pierścienie na swoich dłoniach. Sam został oznaczony. Obydwaj należeli do siebie nawzajem. Pochylił się, jego rozburzone jak morskie fale włosy, musnęły czoło wampira. Pocałował go tuż nad uchem.

– Nie śpię już o tej porze – odpowiedział cicho. Przejechał opuszkami palców po jego zimnej, niczym igiełki lodu, skórze.

– Ale ja śpię – wycharczał głosem drżącym jak małe skałki spadające z największej góry. Jednak młodszy wcale nie dawał za wygraną. Nawinął na palec jego czarne niczym onyks włosy. Santiago nie otwierając oczu, obnażył lśniące, śnieżnobiałe kły, wyglądając jak lew chcący skoczyć na zwierzynę.

Wbrew swej woli uniósł powieki i przewrócił się na bok pod jedwabną pierzyną. Wpatrywał się w jego oczy, ale później wzrok spadł na dwa przebicia na jego szyi. Wyciągnął rękę, po czym musnął je kciukiem.

– Czujesz się dobrze? – zapytał, ze słodkim zmartwieniem w głosie. Lewis uśmiechnął się promiennie,

– Jest w porządku – wymruczał jakby był małym kotem tulącym się do większego. Owinął go ramieniem, pozwolił schować swoją twarz w jego szyi. Nadal czuł zapach jego wody kolońskiej, mimo iż był już wywiany.

Kiedy się ubierał przed wielkim lustrem z bogatymi, złotymi obramowaniami, czuł na swoich plecach świdrujący wzrok Raphaela. Nakładając na siebie bluzę, usłyszał komentarz.

– Zakładasz taki worek na swoje wyrzeźbione ciało? Grzech – brązowooki uśmiechnął się, kącikiem ust i obróciwszy się na pięcie, podszedł do partnera.

– Grzeszny, to ty byłeś wczoraj – wyszeptał, składając na jego ustach pocałunek. Usta Raphaela były miękkie, pełne, wręcz idealnie do tego stworzone.

Można było poczuć, jak nitka, którą były zszyte ich serca, zaczęła się rozdzierać. Obydwoje nie chcieli się rozstawać, ale było to nieuniknione.

– Widzimy się za dwa dni – powiedział głosem smutnym, niczym lawa topiąca wszystko co stało na jej drodze.

Gdy Simon Lewis opuścił pokój, nitka wysunęła się z obydwóch serc i bez dźwięku opadła na podłogę.

sunkissed | saphael one-shotsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz