Rozdział XXIV - Sira

1K 165 13
                                    

10 kwietnia

Czułem strach wymieszany z ekscytacją. Przeważało to drugie, ale jednak nie mogłem pozbyć się zdenerwowania. To był mój pierwszy raz. Czy wszystkie pierwsze razy tak wyglądają? Bo na to wygląda. Ręce mi się trzęsły. Zimny pot spływał po plecach. A serce biło jak oszalałe, jakby zaraz miało wyrwać mi się z piersi. Ja jednak udawałem pewnego siebie. Udawałem, że wiem, co robię. Cholera... Napadanie na karawanę ma więcej wspólnego z seksem, niż bym się spodziewał.

W końcu. W końcu mogłem się wykazać. Zrobić coś dobrego. Co prawda dziadek powierzył mi dość łatwe zadanie. Nie będę na pierwszej linii. No ale nie jestem takim idiotą, by rzucać się od razu na głęboką wodę. Poza tym... nigdy nikogo nie zabiłem. Nigdy nie byłem nawet świadkiem śmierci. Poza tym wyblakłym wspomnieniem z dzieciństwa. Jednak gdybym nie wiedział, co wydarzyło się, gdy miałem trzy lata, pewnie nawet nie skojarzyłbym skąd te koszmary w wieku dwunastu. W każdym razie jeszcze nigdy nie brałem udziału w poważnej walca. Dlatego cieszę się, że dziś jestem w drugiej linii.

Prowadziłem powóz, a obok mnie siedziała Vaeri. Jako moja żona. Lub siostra. Trudno powiedzieć. W każdym razie mężczyzna podróżujący samotnie z kobietą nie wzbudza podejrzeń. Za nami jechały kolejne dwa wozy prowadzone przez wilki w ludzkiej skórze. Można by nas wziąć za rodzinną karawanę. Matka, ojciec, syn z żoną i jeszcze jakiś wuj czy starszy syn. Nic zaskakującego.

Dlatego, gdy mijaliśmy inną karawanę, obrzucili nas tylko krótkimi spojrzeniami. Skinęliśmy głowami na powitanie, a oni odkiwali. W końcu mieliśmy tylko jeden kryty wóz. Reszta była otwarta i leżały na niej przykryte towary. A przynajmniej upewniliśmy się, że tak to wygląda. Gdzieniegdzie widać było, jak spod materiału wystaje bogato zdobiony dywan czy worek ze zbożem. My natomiast dokładnie przyjrzeliśmy się tej drugiej karawanie. W tym także nie było nic zaskakującego. W końcu oni mieli znacznie ciekawszy towar, a i wyglądali na raczej niebezpiecznych. Każdy rozsądny kupiec byłby czujny.

Dwa wozy a na nich po dwie klatki. Dwie osoby w pierwszej, jedna w drugiej, w trzeciej też dwie a w czwartek aż trzy... jednak drobne, więc jakoś się mieściły. Łącznie osiem... w tym trójka dzieci w ostatniej klatce.

Gdy ich mijaliśmy, wszyscy spojrzeli na nas. Na początku w ich oczach widać było tylko strach, gniew lub rezygnację. Jednak w pewnym momencie, gdy wozy się zrównały, pojawił się w nich blask nadziei. Wilk rozpozna wilka.

Ludzi było tuzin. Po sześciu na każdy wóz. Wszyscy w charakterystycznych, szarych strojach, z chustami zasłaniającymi twarz. Każdy uzbrojony. Zauważyłem, że co najmniej trzech ma łuki... ale nie widziałem broni palnej. Jest tu mniej popularna, jednak nie można wykluczać, że ją mają. Wszyscy mieli baty przywiązane do pasów i broń białą w postaci różnego rodzaju mieczy lub włóczni.

Gdy ostatni z naszych wozów minął ostatni z ich, zaczęła się zabawa. Prowadzący ostatni wóz Jassin trzasnął batem, jakby właśnie popędzał leniwego konia. Wilki ukryte pod płachtami i ten skryty w moim wozie opuściły swoje kryjówki. Jak jeden mąż. W doskonałej synchronizacji, a jednocześnie na tyle cicho, że to konie, a nie łowcy niewolników zorientowały się jako pierwsze. Poniekąd ostrzegły swoich panów, którzy niejednokrotnie widzieli konia przerażonego obecnością wilka. Gdy nasi pod postacią wilków opuszczali swoje kryjówki, ja i Vaeri sięgnęliśmy po ukryte łuki i kołczany.

Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Mieliśmy element zaskoczenia, a poza tym nasza liczba była zbliżona. Pięciu pod postacią człowieka i pięciu w wilczej. Podczas gdy pierwsi łowcy padali od kłów i pazurów, Vaeri już wystrzeliwała strzały w stronę wroga a ja... cóż nie mogłem z nią przegrać.

Wilcza PieśńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz