Mógłby być wierszem
dzień którego nie ma
I mógłby nie krzyczeć
ten kto siedzi we mnie
Lecz nie mogę się niedoczekać
dnia w którym to wszystko
z hukiem u stóp moich legnie
by potem zniknąć pod ziemiąNa ściane dwa rzucam cienie
Godzinami patrzę się na nie
bez przerwy, okrutnie i mściwie
jeden wije się, cierpi i blednie
gdy drugi kuli się, niknie i gnijeGdy jeden z cieni umiera
ja czuję, że odetchnąć mogę
bo gęstość nareszcie
z głębi płuc wyziera
i śni mi się wtedy - że żyjęBryza z oddali, jak znieczulenie
zwykle od głosów dawała wytchnienie
Gdy metal w tym czasie
skórę rozdzierał, wbijał szpony -
do czerwoności rozgrzany
prażył wnętrzności, wchodził do głowy
i wzmagał pragnienieSama blef stosuję - gambit okrutny
formę dla cieni wykuwam
tym samym ogień zapruszam
i mur buduję,
w łańcuchy się wikłam,
do zimnych skał na wieki przykuwam
CZYTASZ
Wiersze cz. 3, myśli
SpiritualKontynuacja wierszy niewybitnej, przeciętnej 18-latki. Zapraszam