Równo piętnaście minut po północy, przez kolorowe drzwi klubu wyszedł, a właściwie wytoczył się Michiel Huisman. Szedł chwiejnym krokiem, przytrzymując się każdej możliwej barierki, aby nie upaść. Śmiał się do siebie i bełkotał coś pod nosem, kiedy wolnym krokiem człapał w stronę swojego samochodu.
Kiedy stał niedaleko, zaczął klepać się po kieszeniach, szukając kluczyków. Zaklął siarczyście nie mogąc ich znaleźć, a wtedy Tomlinson wysiadł z auta i uderzył Michiela prosto w szczękę, przez co zatoczył się do tyłu i upadł na mokry beton. Louis prychnął i wciągnął ledwie przytomnego faceta na tylne siedzenia, po czym odjechał z piskiem opon.
Zatrzymał się dopiero w parku, gdzie najpierw upewnił się o braku ludzi – ze względu na deszcz miał ułatwione zadanie – a później zaciągnął Huismana w głąb rzadkich drzew. Facet był pod wpływem otumaniającej substancji, więc był uległy Louisowi. Dreptał za nim, kiedy Tomlinson ciągnął silnie rękaw jego kurtki.
- Co robimy? – zapytał ze śmiechem, a szatyn ledwie rozumiał jego słowa. Bredził niewyraźnie i śmiał się pod nosem, więc Tomlinson całkowicie go zignorował i posadził pod wysokim drzewem.
- Siedź tu – syknął i zaczął plątać supeł na linie, którą przerzucił przez grubą gałąź. Upewnił się, że ta wytrzyma ciężar, po czym związał pętlę i ponownie odwrócił się do Michiela. – Podejdź tutaj – powiedział milej, a całkowicie niekontaktujący ze światem Huisman, podszedł pod samą pętlę. Zachowywał się jak marionetka w rękach szalonego artysty.
Tomlinson wsunął sznur na szyję lokowatego faceta i pchnął go w dół, przez co pętla zacisnęła się na jego skórze. Michiel wydał z siebie zduszony jęk, po czym zdrętwiał i zwisł bezwładnie na gałęzi. Louis uśmiechnął się dumnie i – dla formalności oraz przymusu – przejechał delikatnie nożykiem tuż nad liną, która zaciskała się na szyi Huismana. Rana wyglądała raczej jak draśnięcie wywołane werżnięciem się liny w skórę. Krew delikatnie sączyła się wąską stróżką i spływała po bladym ciele, brudząc kołnierzyk koszuli.
- Byłeś kurwą, dwudziestko piątko – prychnął i odwrócił się na pięcie, pozwalając, aby deszcz spływał po jego kurtce. Oby tylko nie był chory...
***
- Lou? – wychrypiał Harry, kiedy obudził się przez jakieś dźwięki dochodzące z ich łazienki. Spojrzał na zegarek, gdzie wskazówki wskazywały piętnaście po pierwszej. Blade światło zaglądało do sypialni przez wąską szparę, a za chwilę w progu stanął Louis.
- Przepraszam, nie chciałem cię obudzić – powiedział z goryczą i złością na samego siebie. Wrócił do domu kilka minut temu i od razu chciał zając się swoim nosem, który znów zaczął krwawić. Kiedy usłyszał Harrego, nie chciał go wystraszyć, więc przytknął chusteczkę do twarzy i poszedł do sypialni. – Idź spać, za chwilę wrócę – dodał i cmoknął czoło chłopaka, który już zdążył się podnieść z łóżka.
- Co ci się stało? – zapytał zdenerwowany, kiedy światło oblało twarz szatyna i dojrzał jego spuchnięty nos oraz zakrwawioną chusteczkę. – Mój boże, Lou! Chodź do łazienki, trzeba się tym zająć.
- Idź spać, Harry, poradzę sobie – odparł spokojnie, gładząc czystą dłonią ramię chłopaka. Widział, że ten ledwo stoi, a jego rozpalone policzki zwiastują o utrzymującej się gorączce, więc nie chciał, aby ten musiał jeszcze zajmować się jego nosem. – Kupiłem ci leki, zaraz ci przyniosę, ale połóż się.
- Nie ma opcji – zaprzeczył i poszedł chwiejnie do łazienki, ciągnąc za sobą szatyna. Tomlinson nie chciał sprawiać mu więcej problemu, wiec westchnął ciężko, ale poszedł grzecznie za Harrym i usiadł na brzegu wanny. – Może zaboleć, ale muszę – ostrzegł go i za chwilę zimny wacik nasączony wodą utlenioną znalazł się pod nosem Louisa. Chłopak syknął cicho z bólu, jednak zagryzł zęby i ani drgnął, pozwalając Stylesowi robić swoje.
CZYTASZ
Love in crime || Larry Stylinson
FanfictionLouis Tomlinson to degenerat społeczny, który za swoje "wykroczenia" już dawno powinien gnić w więzieniu. Nie ma prawie nikogo w życiu i próbuje swoją samotność załagodzić gadaniem do złotej rybki, której opowiada o przeżyciach minionych dni. Spędza...