31

1.8K 69 4
                                    

Tahoe

Moje Lilith nie żyła. Moja ukochana, cudowna, bezinteresowna dziewczynka odeszła z tego świata. Za jej śmiercią stał nie kto inny jak Dash Madden.

Gdyby nie pilnujący mnie Theo, Claude i Phoenix, wyszedłbym z hotelu Fredericka i sam rozpocząłbym poszukiwania Dasha, aby go ukatrupić. Wiedziałem, że zgodnie z zapewnieniami Abla, Dash wkrótce się znajdzie. Znając jego, sam do nas przyjdzie, aby pochwalić się tym, że odebrał mi miłość mojego życia.

Siedziałem na brzegu łóżka, trzymając twarz w dłoniach. Nie miałem sił płakać. Nawrzeszczałem wcześniej na moich przyjaciół, cierpiąc po stracie Lilith. Oni nie byli niczemu winni. Wysłannicy Śmierci byli dobrymi ludźmi, choć ktoś taki jak Goldie mógł uważać inaczej. Niemniej nikt nie znał Abla, Theo, Phoenixa i Claude'a tak dobrze, jak ja. Nikt nie pomógł mi tak, jak ci mężczyźni. Gdyby nie oni, nie poznałbym Lilith i nie spędziłbym z nią najcudowniejszych lat mojego życia. 

Nie wierzyłem w to, że wszystko zostało zaprzepaszczone. Lilith umarła mi na rękach. Nie miała szans z kulą, która przeszła jej przez głowę na wylot. Gdyby istniała szansa, reanimowałbym ją do utraty tchu, ale to byłoby bez sensu. 

Lilith odeszła. Została pochowana, a ja, choć nie wyobrażałem sobie życia bez niej, musiałem na spokojnie przetrawić nowe informacje i iść dalej.

Tego na pewno chciałaby dla mnie moja księżniczka.

Wstałem i rzucając Claude'owi przeciągłe spojrzenie, poszedłem do łazienki. Nie zamykałem drzwi, gdyż nie liczyłem na prywatność. Mogłem zapewniać chłopaków, że sobie sam poradzę, ale Abel był ponadto. Był moim królem. Moim dobrym przyjacielem, ale i moim władcą. Nie było mi z tego powodu wstyd. Lubiłem mieć świadomość, że ten człowiek o mnie dba. Gdyby nie Abel, nie wiem, czy wciąż byłbym żywy. 

Spojrzałem na swoje lustrzane odbicie, widząc w nim zmęczonego, cierpiącego mężczyznę. Chwyciłem dłońmi umywalkę. Pochyliłem głowę, obserwując swoje białe knykcie.

Musiałem znów doznać tego oczyszczającego uczucia, którego doświadczałem, gdy patrzyłem na swoje paskudne ciało.

Zdjąłem koszulkę i stanąłem przed lustrem z rękami zwieszonymi po bokach.

Moja twarz nie była najgorsza. Miałem dość sympatyczne oczy i ciemne brwi. Miałem kolczyk w nosie, który zrobiłem sobie jeszcze przed przyjazdem do Auctoritatem Populi, a moje włosy były neonowo zielone. Zafarbowałem je na ten kolor, gdy miałem czternaście lat i przechodziłem nastoletni bunt. Od tego czasu ciągle miałem takie włosy, nie wyobrażając sobie innego ich koloru.

Kiedy schodziłem wzrokiem niżej, sprawa zaczynała się jednak pogarszać. 

Moja klatka piersiowa wyglądała tak, jakby ktoś przytknął do niej elektrody i spierdolił robotę. Miałem liczne poparzenia po tym, jak znęcano się nade mną w domu dziecka. Moi rodzice oddali mnie tam, gdy miałem osiem lat. Rano oznajmili mi, że powinienem spakować walizkę, gdyż jedziemy na wakacje. Odkąd wstałem, chodziłem z bananem na twarzy, radując się jak smarkacz, którym byłem. 

Po trzech godzinach okazało się jednak, że mama i tata wywieźli mnie do domu dziecka. Miejsca, w którym nie traktowano dzieciaków godnie. Dziewczynki izolowano i je gwałcono, gdy nikt nie patrzył, a chłopcy brali udział w nielegalnych walkach dla bogatej klienteli. Nie bez powodu mieliśmy najładniejszy dom dziecka w całym stanie. Był sponsorowany przez gwałcicieli dziewczynek i mężczyzn, którzy oglądali walki chłopców, stawiając grubą kasę na swoich faworytów.

Byłem całkiem dobry w te klocki, ale pewnego dnia przegrałem z kretesem z chłopakiem imieniem Ryan. Dyrektorka domu dziecka za karę pozwoliła dwóm nadzianym facetom się nade mną trochę poznęcać. Przypięli moje obolałe ręce do haka zwisającego z sufitu i przez długie godziny niszczyli nie tylko moje ciało, ale i psychikę. Dyrektorka rozkazała im, aby nie dotykali mojej twarzy, dlatego tylko ona została nienaruszona. Reszta wyglądała okropnie aż do dzisiejszego dnia.

Legatus MortisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz