21.

80 10 6
                                    

Wiosna nadeszła szybko i z przytupem. Jednego dnia jeszcze były przymrozki, a następnego już żar lał się z nieba. Pogoda nie przestawała na tych pojedynczych rewolucjach i parła dalej na przód. Nim zdążyliśmy się zorientować, żar lał się codziennie z nieba, aż ziemia często parzyła w nagie stopy.

Początek lata mieliśmy więc upalny, a w każdy ranek budziliśmy się przez gorące promienie złośliwego słońca. Albo budzeni przez Jacka.

Tego dnia nie było inaczej.

- 2255! Wstawaj! No dalej! Wstawaj, wstawaj, wstawaj!!! - Jack darł się w niebo głosy. Odkąd udało nam się mu pomóc zwalczyć strach przed kontaktem z innymi, stał się nieznośnie radosny. Teraz jeszcze budził się wcześniej niż ja i nie było siły, żeby nie zbudził wszystkich wokół.

- Zamknij się młody. - warknął ktoś z głębi celi.

Naturalnie nie podziałało. Stał się nawet jeszcze bardziej natarczywy. Skakał w najlepsze po mnie dopóki nie jęknąłem głośno z niezadowolenia.

- Przestań Jack. - mruknąłem cicho uchylając na moment ślepia.

- To wstawaj! Już słońce jest! Nudzi mi się! 2255! Wsta... - zamachnąłem się nogą celując prosto w brzuch młodzika. Zdążył jedynie zamortyzować cios wyciągając do przodu ręce, ale i tak przeleciał kilka metrów w tył, lądując na kimś.

Wilk warknął zrywając się nagle i warcząc na szatyna. Młody prychnął mu w pysk i z dumnie uniesioną głową wrócił do mojego boku. Szeptał coś naburmuszony bawiąc się moimi uszami lub ogonem.

- Jesteś irytujący młody. - jęknąłem cicho gdy kolejny raz próbowałem go odpędzić od siebie. Był gorszy niż mucha czy komar latający przy uchu. - Już wstaję. Niech ci będzie. - odmieniłem się powoli, ze zdziwieniem przyswajając fakt, że słońce ledwo co wychyliło nad horyzontem. - Nie możesz spać?

- Mam dzisiaj walkę. - odparł markotniejąc. - I tak zaraz musiałbym wychodzić.

Potrząsnąłem głową z rozbawieniem. Następne pół godziny spędziliśmy na mamrotaniu między sobą o mało istotnych sprawach lub zwykłych przepychankach. Po tym czasie strażnik kazał podejść mu, 1830 i komuś jeszcze do krat i tyle ich widzieliśmy. Nasi przyszli zwycięzcy pomachali niektórym rozbudzonym i poddali się woli kotołaków.

Śniadanie przygotowałem sam, choć za dużo nie było do roboty. Większy problem był później przy rozdawaniu, gdy okazało się, że brakuje jednej porcji, bo źle policzyłem.

- Żartujesz sobie ze mnie, tak? - syczał wściekły chłopak, rzucając mi wilcze spojrzenie. Wzruszyłem ramionami obojętny na jego bezczelne zachowanie. - Nie tylko oni chcą nas zagłodzić, ale jeszcze ty!

- Mogę ci oddać najwyżej pół swojej porcji.

- Na łeb upadłeś!? Chcę wszystko! Wszystko co mi się należy! - przewróciłem oczami. Strażnicy już od jakiegoś czasu nas obserwowali z nie małym rozbawieniem. Byli syci, a w ich lodówkach pewnie nigdy nie brakowało jedzenia. Nic dziwnego, że to ich bawiło. Walka o kromkę czerstwego chleba. - Dasz mi to albo...

Uniosłem brew czekając na dokończenie. Ten mikrus nie mógł mi w żaden sposób zagrozić! Prychnął cicho wystawiając palec w moją stronę, na co się lekko zjeżyłem w środku.

- Myślisz, że ci wszystko ujdzie na sucho? Bo co? Jesteś silniejszy? I dłużej tu siedzisz?

- Przyznałem przecież, że się pomyliłem i zaproponowałem połowę porcji.

Chłopak zagrzmiał wściekle i nagle rzucił się na mnie, jednocześnie przemieniając w wilkołaka. Uchyliłem się w ostatniej chwili, unikając wykucia oka długim szponem. Pół ludzka istota z impetem odbiła się od ściany, natychmiast wracając do pionu. Strażnicy zaczęli wołać na siebie. Powstał chaos. Krzyki i głośne skowyty rozlegały się zewsząd.

- Uspokój się! - mruknąłem łagodnie, gdy wściekłe stworzenie zamachnęło się na mnie.

Szczeknął krótko z satysfakcją gdy skute ze sobą pięści uderzyły prosto w mój policzek. Nawet się nie zachwiałem, ale metaliczna ciecz natychmiast napłynęła w dużych ilościach. Teraz to przesadziłeś. Chciałem pokojowo, ale nic na siłę. Woli oberwać, to proszę bardzo. Nim strażnikom udało się mnie schwytać, już przemykałem pod ramionami wilkołaka. Wślizgnąłem się w szparę między rękoma i zarzuciłem własne, wciąż skute nadgarstki na kark chłopaka, po czym z całej siły ścisnąłem go tak, aby odciąć dopływ tlenu. Strażnicy niczym muchy do zgniłych warzyw, zlecieli się i korzystając z okazji przypięli nas do łańcuchów. Później poszło sprawnie. Odseparowali nas od siebie i dość dosadnie wytłumaczyli nam, że nie życzą sobie takiego zachowania.

Narwaniec wersja 2.0 aż zemdlał, był tak zszokowany jaką siłę potrafili władować w niego wkurzeni strażnicy.

Przez resztę nie wydarzyło się w sumie nic szczególnego. W kółko rutynowe zajęcia takie jak sprzątanie czy treningi i sparingi, a i to wydawało się być denerwująco nudne, gdy przy boku nie było irytująco-wiecznie-wesołej trójcy 1830, Jacka lub chociażby blondasa.

Wieczorem położyłem się bardziej zmęczony przebiegiem dnia niż samymi czynnościami. Jedynie co miałem siłę jeszcze robić, to czekać na Jacka i burczeć złowrogo na tych, którzy podeszli zbyt blisko lub zaczynali się wydzierać.

- Mógł byś się z nami w końcu zabawić. - krzyknął w końcu ktoś stając w bezpiecznej odległości od mojego miejsca. Koledzy z kółka natychmiast zaczęli go wołać cicho, jednak ten ich ignorował. - 2255? Dołącz do nas. Pogadaj. Nikt cię tak naprawdę nie zna. Nie brakuje ci tego?

Zrobił krok. Natychmiast zjeżyłem się warcząc ostrzegawczo. Brunet stał jeszcze chwilę niezdecydowany, ale odgłosy gdzieś z głębi korytarza go zdecydowanie uratowały.

Postawiłem uszy, spinając się. Chłopak odpuścił po jeszcze kilku sekundach wachania, i wrócił do kręgu przyzywania zmarłych kóz czy czegoś tam.

Ostatkami siły woli zmusiłem się do leżenia w miejscu i czekaniu na chłopaków. Pierwszy wszedł 1830. Wyglądał na strasznie zmęczonego, ale coś jeszcze się na nim rysowało. Za nim wszedł drugi gladiator i... i to tyle. Tyle?

- 2255, nie denerwuj się tylko. - uniosłem wysoko łeb. - Wiem, że ty byłeś wyjątkowo mocno przywiązany do...

Strażnik z zewnątrz pogonił go, aby wszedł głębiej. Szatyn spojrzał na mnie przepraszająco, garbiąc się mocno w ramionach.

Do środka został wniesiony Jack. Nienaturalnie blady, wiszący w ramionach kotołaka. Serce stanęło mi na moment. Mrugałem zawzięcie, nie wiedząc, czy aby na pewno nie jestem w jakimś chorym śnie.

- 2255... - grobowa cisza dźwięczała w uszach.

- Macie godzinę na pożegnanie się z pchlarzem.

Zagotowało się we mnie, krew ścięła w furii. Skoczyłem na równe łapy zmierzając wprost na tego kretyna. Jakim prawem tak mówi o Jacku! Kto mu pozwolił!? Zdążył jednak zamknąć drzwi od celi, a ja odbiłem się od żelaznych prętów.

Warknąłem wściekle i zamiatając ogonem podłogę podszedłem do młodego. Blade poliki, sine usta i brak oddechu, a mimo tego, gdzieś głęboko, miałem nadzieję, że jednak nadal żyje.

- Jack. - mruknąłem cicho po przemianie. - Jacki, nie żartuj sobie. - wziąłem zimne ciało w objęcia. - Młody, proszę... nie możesz być martwy... błagam.

- Hej, będzie dobrze. - ktoś dotknął mojego ramienia. Natychmiast się odwróciłem zatapiając zęby głęboko w nadgarstku. - Pogrzało cię!? - wrzasnął odskakując w tył.

Przytuliłem do siebie mocniej ciałko chłopczyka, powtarzając w kółko, że to nieprawda. Że mam przywidzenia. Wciąż śnię, albo że 0071 sobie ze mnie po prostu stroił żarty.

Wszystko na nic.

GladiatorOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz