8.1

82 12 1
                                    

- A więc... wynik to... śmierć!

Serce mimowolnie mi się ścisnęło ze strachu. Wbiłem pazury w rękę oprawcy unosząc oczy na niego, aby zobaczyć tylko szatański uśmiech. Uniesiona warga odsłaniała dwa ostre pożółkłe po bokach kły splamione już moją krwią.

Tłum szalał z radości choć dało się słyszeć jeszcze wygwizdywanie niezadowolonych widzów. Wszystko to, trafiało do mnie przytłumione. Dźwięki brzmiały jakby zza ściany. Ból był o wiele mniej odczuwalny niż powinien. Zapach prawie nie dochodził. Cały smak krwi, która nagromadziła się w ustach, do złudzenia przypominała karton i piach. Tylko widok na wszystko miałem nieskazitelny. Dzięki czemu wyraźnie widziałem jak już po chwili demon unosi wysoko rękę, nastawiając jednocześnie pazury żeby zadać ostatni cios.

Czas zwolnił.

Wyraźnie czułem każde uderzenie serca, jak jest krępowane przez żebra. Wszystkie bodźce odbierane przez skórę. Czułem niemal jak źrenice się zmniejszają gdy wzrokiem podążyłem za ręką demona. I jak wszystkie włosy unoszą się, stając dęba, powodując przy tym delikatne mrowienie na całym ciele.

Dziwne, włochate stworzenie odpowiadające wcześniej za furię i żądze krwi przeniosło się w ułamku sekundy do piersi, powodując uczucie, którego nigdy wcześniej nie doznałem ale wiedziałem doskonale co to jest. Tyle razy w końcu widziałem je na twarzach swoich ofiar. Przerażenie w czystej postaci. Kiełkowało i wiło się jak wąż, uświadamiając mi pierwszy raz w życiu, jak bardzo chcę tak naprawdę żyć. Nawet jeśli warunki były koszmarne. Nawet jeśli byłem traktowany jak śmieć. Chciałem żyć.

Dłoń zaczęła się opuszczać w szybszym tempie niż się spodziewałem. W panice wbiłem własne pazury głębiej w ciało demona docierając aż do kości, bo śliska krew powodowała, że ledwo dało radę ją trzymać. Próbowałem się wyrwać. Ale na próżno. Już było za późno.

I nagle ten wszechogarniający ból. Jedyne co jeszcze usłyszałem to ostatni własny wdech i ciche słowa demona:

- Papa, psie.

I czerń. Spiłem właśnie ostatnią kroplę własnego życia i zostawiłem kielich pusty. W tamtym naczyniu, nie ma już duszy. Zostało puste, niezamieszkane. Teraz będę się błąkać jako zjawa po wiecznej ciemności. Nie widząc nic. Nie słysząc nic. I nic też nie czując.

Zostałem sam, wśród ciemności, do której posłałem nie jedną postać. Teraz ja dołączyłem do nich.

Po bezkresie widzenia w nicości, nie wiedząc nawet czy mam formę materialną, duchową bądź czy w ogóle istnieję, w tej ciemności zaczęły pojawiać się kolory. Najpierw blade i było ich nie wiele, po czym co raz więcej i więcej. A im bliżej były tym co raz bardziej widziałem w nich sylwetki ludzkie bądź zwierzęce, typowe dla zmiennokształtnych. Zbliżały się co raz szybciej, w zawrotnej prędkości.

Zjawy były przeróżnych kształtów i wielkości ale co najdziwniejsze, każda była w innym kolorze. Całe ciała i ubrania jeżeli posiadały były o identycznej barwie i odcieniu. Cała przestrzeń mieniła się od wszelkiej maści kolorystyki migocząc delikatnymi barwami.

Piękne zjawisko straciło natychmiast na uroku gdy zacząłem rozróżniać rysy postaci. Wszyscy, bez wyjątku byli kiedyś moimi rywalami. Tymi, których pokonałem albo zabiłem. Jak zwał tak zwał.

Niestniejące serce ścisnęło się z dziwnego uczucia, którego wyrazu ani nazwy nigdy nie słyszałem.

Natychmiast się odwróciłem, chcąc uciec ale z drugiej strony również nacierały kolorowe plamy. Wszystkie bez wyjątku powykrzywiane w grymasie furii i szczerej nienawiści. Z każdej strony widziałem zbliżające się nieubłaganie barwy, będące co raz szybciej bliżej mnie.

Jak jedna fala, skoczyli, przykrywając mnie i wyciągali ręce z powykrzywianymi palcami nito szpony sięgające do mnie. Wbijały się w moją duszę i wyszarpywały jej pojedyncze kawałki. A ja krzyczałem. Krzyczałem ile miałem sił w płucach, bo tylko to zdawało się być jedyną drogą ucieczki, chociażby w minimalnym stopniu od bólu, cierpienia, przerażenia i tego dziwnego, nieznajomego mi uczucia. W rzeczywistości to nic nie dawało. Skrzek i wrzask postaci skutecznie również zagłuszał moje krzyki przez co nawet sam siebie nie słyszałem i powoli poddawałem w wątpliwość czy na pewno wydaję z siebie jaki kolwiek odgłos. A przecież musiałem. Wyraźnie czułem jak zdzieram je sobie, jak mam rozwarte szeroko usta, a mimo tego żaden wydany przeze mnie odgłos nie dochodził moich uszu.

I w końcu ktoś sięgnął również ku moim oczom. Zostały wydłubane, wykłute i wydrapane. Wszystko na raz.

I znów zapanowała spokojna, bezpieczna ciemność. Która zaraz przestała wydawać mi się tak piękną, gdy tylko znów na dalekim horyzoncie ujrzałem blade, kolorowe światło, a po nim kilka kolejnych.

Ten strach, tak wielki że miałem ochotę sam się zabić, który odczuwałem za każdym razem, miałem przeżyć tyle razy, ile żyć odebrałem. Będzie się to dziać bez ustanku, a za każdym kolejnym razem, uczucia odczuwane nie będą słabnąć, a wręcz się wzmacniać. Plamy kolorów już miały zapewnić to, żebym nigdy więcej nie poczuł się bezpieczny. Aby ta tortura trwała wieki.

Słowo od autorki: i tym miłym akcentem kończymy wspaniałą przygodę z 2255.   :D

Bardzo wam wszystkim dziękuję za obecność i jednocześnie, wybaczcie mi!!! Oczywiście że to głupi żart, od którego nie mogłam się powstrzymać XD

Następny rozdział już niedługo, więc proszę o cierpliwość. ;)

GladiatorOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz