46.

43 6 8
                                    

Pod wpływem adrenaliny mięśnie spięły się do granic możliwości unosząc mnie z dwoma wielkimi kotami na grzbiecie wczepionymi grubymi pazurami w mój grzbiet. Jakimś cudem udało mi się zerwać ponownie do sprintu, aż tygrys i mieszaniec spadli znacząc moje ciało jeszcze długimi krwawymi pręgami.

Plecak, który wcześniej wrzynał się przez za krótkie ramiączka, teraz podskakiwał w rytm mojego sprintu boleśnie opadając na nowo powstałe rany. Jedna szelka była urwana przez kotołaka, więc chwilę później plecak opadł mi do piersi i miałem szansę dzięki temu złapać go w szczęki.

Sylwetka Amaro i Rose majaczyła znacznie dalej, a mimo to widziałem jak dziewczyna ledwo utrzymuje się w siodle. Kotołaki również to widziały i to prawdopodobnie dawało im dodatkowe siły w pościgu.

Paręnaście kilometrów dalej kark zaczął mi sztywnieć od ciężaru plecaka, a mimo to cały czas przyciągałem łapy do piersi i mocno się na nich wybijałem w zaspach śniegu. Cały czas czułem oddech kotów na grzbiecie i ich pazury wbite głęboko, dlatego nie miałem ochoty zwalniać nawet przez chwilę. Gnałem jak w amoku, aż wyprzedziłem Amaro, który przeszedł do wolnego kłusu.

Rose coś wołała za mną, ale nie popatrzyłem, dopóki wierzchowiec nie zarżał nagle głośno. Zwróciłem łeb szybko przez ramię. Pościgu nie było nigdzie widać, za to koń startował gwałtownie za mną.

Podjechali do mnie i Amaro celowo sypnął mi prosto w pysk śniegiem. Położyłem uszy po sobie i warknąłem krótko na niego.

- Ej! Zachowujcie się oboje! Przez najbliższy czas będziecie skazani na siebie.

Zjeżyłem się i ostentacyjnie odwróciłem się machając zamaszyście ogonem. Cholerna kobyła zarżała za mną w parodii śmiechu, aż zacząłem zatapiać głębiej pazury w śniegu i zgrzytać zębami, co dotąd wydawało mi się niemożliwe w ciele wilka. Nie reagowałem nawet na wołania Aslanovy.

Dopiero po pokonaniu dwustu metrów łaskawie się zatrzymałem i raczyłem poczekać, aż do mnie podejdą. Śnieg chrupnął cicho pod nogami Rose, gdy ta miękko wylądowała na nogach zeskakując z Amaro. Poprawiła zapięcie siodła oraz przypięty do niego bagaż. Ukradkowo się przy tym jej przyglądałem. Błyszczące oczy z rozgorączkowania skrzyły się jasno, a wielki rumieniec podkreślał jaskrawość bladej cery.

Otrzepała ręce z niewidzialnego kurzu kierując je już do moich ran, kiedy się szybko odsunąłem. Pokręciłem głową.

- Nie bolą cię?

Skinąłem łbem.

Bolą. Ale nie ufam nikomu na tyle, nawet tobie kochanie. Chociaż bardzo bym tego chciał.

- W porządku. No to w drogę.

Ruszyła dziarsko przed siebie kierując się w stronę lekkiego śnieżnego wzniesienia.

A później kolejnego.

I następnego.

I jeszcze jednego.

Podążałem razem z Amaro posłusznie za nią od pagórka do pagórka. Każde z nas było zatopione we własnych myślach, więc wokół rozbrzmiewało tylko chrzęszczenie śniegu, pojedyncze świergoty ptaków i czasem ciche rżenie Amaro.

Robiliśmy sobie przerwy średnio co trzy czy cztery godziny. Wtedy siadaliśmy z Rose obok siebie jeśli zmieniałem się w człowieka. Jeśli nie, to kładłem się ciasno wokół niej wciskając nos w jej udo. Była na tyle drobna, że mój ogon otulał jeszcze jej brzuch ciasno niczym wąż. Koń szukał trawy rozgrzebując masywnym kopytem biały puch, ale na nie wiele się to zdało. Przedstawiał tym żałosny widok, wołający wręcz o współczucie.

GladiatorOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz