Thrill Me. Historia Leopolda i Loeba - Recenzja

25 3 4
                                    


Mimo że wakacje teoretycznie są czasem urlopów w teatrach, a dla widzów przymusowym odwykiem od wydarzeń artystycznych, to zdarzają się okazje do zobaczenia nowych przedstawień, i to czasem takich, których nie mielibyśmy możliwości zobaczyć kiedy indziej, np. spektakli wyjazdowych. W ten sposób na Krakowskich Miniaturach Teatralnych miałam okazję zobaczyć ,,Thrill me. Historia Leopolda i Loeba", musical wystawiany na co dzień w Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie. Po raz pierwszy zobaczyłam na żywo jednego z moich ulubionych artystów, czyli Maćka Pawlaka, oraz Marcina Januszkiewicza, który w ostatnim czasie zrobił trochę zamieszania w polskim świecie musicalowym rolami takimi jak Chris w ,,Miss Saigon", Paderewski w ,,Virtuoso" czy Jan w ,,Kombinacie".

Historia rozpoczyna się w więzieniu, gdzie  Nathan Leopold odsiaduje wyrok za morderstwo nastolatka - i po raz kolejny stara się o warunkowe zwolnienie. Sędzia śledczy twierdzi, że dokonane przez Leopolda i Richarda Loeba morderstwo wydaje się motywowane tylko chęcią doświadczenia dreszczyku emocji. Nathan postanawia więc po raz pierwszy opowiedzieć o tym, co doprowadziało do zabójstwa. Cofa się w czasie, gdy jako student był pod ogromnym wpływem swojego przyjaciela Richarda - ten jednak nie krył się z tym, że gardzi wrażliwym kolegą i jest on mu potrzebny tylko po to, by od czuć się uwielbianym. Nathan za wszelką cenę chce udowodnić Richardowi, że jest go godzień - że też jest ,,nadczłowiekiem", za którego Loeb uważa się po przeczytaniu dzieł Nietzschego.

Niestety, musicale w Polsce często nie kojarzą się pozytywnie i są uważane za ,,gorszy" teatr, taki, w którym efekciarstwem i przepychem chce się przykryć wszystkie niedogodności

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Niestety, musicale w Polsce często nie kojarzą się pozytywnie i są uważane za ,,gorszy" teatr, taki, w którym efekciarstwem i przepychem chce się przykryć wszystkie niedogodności. Jeszcze kilka lat temu rzeczywiście na scenach naszych teatrów królowały głównie wesołe, roztańczone komedie albo historie o tragicznych miłościach w rodzaju ,,Aidy" czy ,,Pilotów" (nie, takie spektakle nie są złe i też są potrzebne, ale warto też znać alternatywy). Na szczęście, coraz częściej pojawiają się produkcje bardziej niszowe, wyróżniające się, w których fabuła nie opowiada tylko o zakochaniu się albo spełnianiu marzeń. ,,Thrill me" chyba w każdym aspekcie łamie wyobrażenia o takim stereotypowym, płytkim musicalu z bogatą oprawą. Przede wszystkim jest bardzo kameralny - na scenie widzimy tylko dwoje aktorów i pianistkę, nie ma tańca i osobnej orkiestry, a historia opowiada o tych najmroczniejszych elementach ludzkiej egzystencji, o której wolimy na co dzień nie myśleć. Jeśli miałabym znaleźć jakieś podobieństwa do innych musicali, to chyba wskazałabym ,,Chicago" - ale tam oprawa jest zdecydowanie bardziej przebojowa, a bohaterki-morderczynie są stuprocentowo ludzkie i mają dość przyziemne motywacje - oraz ,,Death Note" - który jest równie mroczny i posiada bardzo niejednoznacznych bohaterów, ale o ile Lighta czy L'a na jakimś poziomie da się zrozumieć i uwierzyć w ich idee, a postacie w rodzaju Misy, Soichiro czy Rem wprowadzają jakieś elementy czystości czy szczerości... tak w ,,Thrill me" praktycznie nie ma nic dobrego czy optymistycznego.

Mam wrażenie, że mówiąc o musicalach, często fabułę spycha się na dalszy plan i traktuje ją jako pretekst do rozmawiania o oprawie, o aktorstwie, o muzyce. O ,,Thrill me" nie da się mówić, nie analizując warstwy fabularnej. To historia minimalistyczna w formie, ale niesamowicie bogata treściowo, skłaniająca do interpretacji i zadawania sobie pytań. To historia o destrukcyjnych ideach, o tym, co się stanie, gdy ktoś uzna, że jest ważniejszy niż reszta świata i postanowi udowodnić, że normy moralne go nie obowiązują, co wydaje się mocno aktualne. O tym, ile zła i brutalności siedzi w człowieku i jak łatwo można zatracić w sobie wszelkie przejawy dobra i humanitaryzmu - bo gdy Richard Loeb mówi o sobie, że jest nadczłowiekiem, ma się wrażenie, że jest on kimś wręcz mniejszym niż inni ludzie, bo nie ma w nim żadnej refleksji, zdolności do współczucia czy miłości. ,,Thril me" naprawdę mocno siedzi w głowie, cały czas każe analizować i ,,gdybać", wstrząsa, porusza i czasami wręcz przeraża, nie ucieka też od nawiązań od mówienia wprost o krwi, morderstwach czy destrukcyjnych zachowaniach seksualnych (spektakl jest przeznaczony dla osób pełnoletnich). I pokazuje to słynne zafascynowanie złem, tym, co w człowieku i świecie, wypaczone i chore... ale jednocześnie nie powiedziałabym, że gloryfikuje oprawców i umniejsza ofiarom. Mimo że Bobby Franks, ofiara Leopolda i Loeba, nie pojawia się na scenie, to widz czuje jego tragizm, tragizm chłopca, którego życie zostało brutalnie przerwane w momencie, gdy powinien cieszyć się i bawić, w momencie z pozoru niewinnym i beztroskim.

Shitpost musicalowyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz