Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale - Recenzja

24 3 2
                                    


,,Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale" to sztuka, która została nazwana pierwszą polską operą narodową, ale według niektórych jest wodewilem, a obecnie często adaptuje się ją jako musical. W każdym razie dzieło z librettem Wojciecha Bogusławskiego oraz Jana Stefaniego zostało wystawione przed trzecim rozbiorem i swoim wzywaniem do jedności narodowej mocno odpowiedziało na potrzeby tego okresu, a potem odegrało istotną rolę w czasach rozbiorów.

Wersja wystawiana w krakowskim teatrze im. Juliusza Słowackiego nieco inaczej podchodzi do tej historii. Nadal opowiada o konfliktach, potrzebie wolności i zjednoczenia, ale przenosi ją do świata naszych współczesnych konfliktów, wprowadzając wątki queerowe i feministyczne, a wszystko w konwencji Dzikiego Zachodu i muzyki country.

Akcja toczy się w naprawdę istniejącej podkrakowskiej wsi Mogiła, która obecnie jest częścią Nowej Huty. Poznajemy tam dwoje młodych - Stacha i Basię, którzy pragną się pobrać, ale dziewczyna została już obiecana góralowi Bryndasowi i istnieje obawa, że zerwanie stałoby się podstawą krwawej zemsty. Dodatkowo Dorota, macocha Basi, także zakochała się w Stachu i próbuje zdobyć go dla siebie. Jednocześnie do wsi powraca student z Warszawy Bardos i tu następuje główne odstępstwo od oryginału - Bardos okazuje się gejem, który uciekł do miasta, by czuć się akceptowany ze swoją tożsamością, a do Mogiły powraca na ślub matki, gdzie ma zamiar dokonać coming-outu.

Nie jest to klasyczna inscenizacja, przenosząca nas do oświeceniowej Polski. Pełno tu symboli, mieszania epok i konwencji. Jednocześnie mamy zachowany z oryginału wątek krakowskich wieśniaków oraz przybyszy z gór, a także wierny tekst Bogusławskiego z archaizmami i gwarowymi wyrażeniami, ale także sporo współczesnych aluzji - Bardos w Warszawie zdaje się prowadzić typowe życie z XXI wieku, pojawiają się mikrofony i elektryczność, scena jak z klubu nocnego. Do tego wszystkiego dochodzi wyraźna inspiracja Dzikim Zachodem, wyrażana głównie w aranżacjach piosenek, ale także w niektórych strojach czy scenografii. Duży misz masz i rzadko kiedy jest tu miejsce na dosłowność. I przyznam, że niekiedy mnie to męczyło i sprawiało, że trudno było mi wczuć się w akcję, bo wiedziałam, że więcej tu alegorii niż autentycznego przedstawiania wydarzeń i emocji. Jednocześnie wiele nawiązań i rozwiązań uważam za bardzo dobre i trafne, ale o tym więcej, gdy będę mówić o konkretnych wątkach i obsadzie. Najbardziej boli mnie niekonsekwencja w niektórych wątkach i symbolach. Pierwsza scena w Mogile przedstawia nam Krakowiaków, którzy obawiają się najazdu Górali - mamy tu półnagich mężczyzn, jednego w stroju syreny, panie w podobnym stylu, które zasłaniają piersi nasutnikami i ogólnie wszystko wygląda jak właśnie z klubu go-go. Wiedziałam, że inscenizacja ma mieć wątki LGBT i byłam pewna, że Krakowiacy zostaną tu pokazani jako ci światowi, otwarci, swobodni seksualnie, a Górale jako konserwatyści. Tymczasem w kolejnych scenach okazuje się, że mieszkańcy Mogili są tradycjonalistami, którzy boją się homoseksualizmu Bardosa. Moim zdaniem pewnym nadużyciem była też scena, gdy w jednej z piosenek układ sugeruje nam, że Bryndas molestuje Basię - jest to bardzo poważny temat i w dziele zaangażowanym społecznie nie powinien być pokazywany tak lekko.

Teatr imienia Juliusza Słowackiego jest instytucją o charakterze dramatycznym, a musicale są jedynie dodatkiem do większego repertuaru. Widać tu więc różnice między wystawieniami w teatrze Buffo czy Variete, gdzie oczywiście mamy masę świetnych aktorów, ale nacisk jest głównie kładziony na śpiew. W ,,Krakowiakach" zdecydowanie rządzi aktorstwo i bardzo trudno było mi wybrać ulubionego aktora, bo wszyscy są bardzo dobrzy, przekonujący i charyzmatyczni. Mniej wyróżniają się wokalnie, ale w tym wypadku też nie mam powodów do narzekań, bo zespół jest bardzo zgrany, układy taneczne są pełne dynamiki i energii, nie czuć, że na scenie nie mamy zawodowców, a osoby, które głównie ,,siedzą" w typowych dramatach. Co do piosenek, to większość z nich są śpiewane zbiorowo, zgodnie z konwencją oryginału, co trochę utrudnia przekazanie w nich bardziej indywidualnych emocji, ale są to naprawdę dobre wykonania. Żadna z piosenek szczególnie nie zapadła mi w pamięć, ale to raczej wynik tego, że Bogusławski i Stefani pisali to jako całość, a nie zbiór kolejnych songów, które mają też mieć wartość jako rzeczy do osobnego posłuchania. Jednak aranżacja i przerobienie tego na country wyszło naprawdę super, słuchało mi się tego bardzo dobrze i wpadało w ucho. Trochę tylko boli fakt, że często nie było dokładnie słychać tekstów. Scenografia też jest bardzo fajna, wprowadza w klimat westernu, jest szczegółowa i wyrazista, ale też nie jest na tyle bogata, żeby nie pasować do przedstawienia niższej warstwy społecznej.

Shitpost musicalowyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz