Prolog

107 6 2
                                    

ŻŻar lał się z nieba nie oszczędzając ni ludzi, ni zwierząt czy roślin. Gorące powietrze falowało nad łąką sprawiając, że kolory różnobarwnych kwiatów, wystrzelonych ponad zielono–żółtawą gęstwinę łodyg i uschniętych liści, rozmywały się w niewyraźne smugi i plamy. Ustało nawet natarczywe brzęczenie owadów, dotąd nachalnie atakujące uszy kakofonią nieskoordynowanych dźwięków.

Tutaj, w cieniu zwisających witek starej wierzby, upał był wyczuwalnie mniejszy. Chłodny, pachnący mokrą ziemią i pleśnią powiew, od czasu do czasu wydobywał się spomiędzy desek starej, okutej żelazem kraty chroniącej kamienną studnię. Błotnisty brzeg wyschniętego rowu, przechodzącego za drzewem, spękał głębokimi rysami. Powywijany w geometryczne wzory ciemnoszary muł, ciągnął się aż do zwiędłego pasa pokrzyw, okalającego dawno temu postawiony mur.

Ściana ogrodzenia była naprawdę solidna. Wysoka na trzy i pół metra, z łamanego kamienia, wygładzona zaprawą i zwieńczona skośnie ułożoną dachówką z łupka. Zielonobrunatne wykwity porostów pokryły ją w całości gasząc błyski miki i maskując niewielkie szklane odłamki zamurowane na jego szczycie.

Tak naprawdę, od kiedy je postawiono, nikt nigdy nie zajrzał za to ogrodzenie. Stało tu już ponad sto lat i jakoś nikomu z miejscowych nie chciało się dowiedzieć co się za nim kryje. Pojedyncze czubki drzew wystawały ponad mur, który prostą linią wcinał się w las, by po dwustu metrach ostro skręcić i dojść prawie do samego urwiska, skręcić pod kątem prostym i połączyć się prostopadle z nadbiegającą ścianą, zamykającą obszar bez jakichkolwiek drzwi, bramy czy furtki. Może odległość od pobliskiej wsi sprawiała, że mieszkańcom nie chciało się tu zapuszczać, a może zła sława tego miejsca była przyczyną faktu, że tak niechętnie ktokolwiek wybierał się w tę stronę.

O właścicielu nie mówiło się wcale, jakby nigdy nie istniał, a przecież mur ktoś postawił. W zasadzie, jedyna wiodąca do wsi droga urywała się przy starym drewnianym kościele, za którym niewielki nieco zapuszczony cmentarz, stanowił ostatnie we wsi widoczne miejsce, jakim opiekował się człowiek. Ciemna ściana lasu stanowiła nieprzekraczalną granicę dla mieszkańców wsi, zupełnie tak, jakby ten kierunek świata dla nich nie istniał. Tutejsza babina, zapytana co jest za kościołem odrzekłaby, że cmentarz – a za cmentarzem? – No jak, za cmentarzem!? Toż panie, tam nic nie ma!

A jednak...

Ktoś ewidentnie kalał święte miejsce swoim oddechem. Urywanym, spazmatycznym i płytkim, ale nieustępliwym. Uparte owady próbowały wedrzeć się do ust mężczyzny, niewiele robiąc sobie z tego, że jego zęby nadal sprawne, rozgryzały je na miazgę, a spuchnięty z pragnienia język i usta próbowały się pozbyć ich kwaśnych trucheł.

Jeszcze tylko kilka chwil, najwyżej kwadrans... Krew przestanie kapać, a mięso człowieka nakarmi Panią...

Odziana na czarno postać, uniosła się z pnia zwalonego drzewa, wyraźnie tracąc zainteresowanie martwym mężczyzną. 

WierzbaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz