Nocny atak

13 3 0
                                    

– Jestem wykończona. – Ania opadła na krzesło w kuchni, jednocześnie kładąc głowę na blacie. – Nogi to mi weszły nie powiem głośno, gdzie... Adaś? Czy w twoim towarzystwie zawsze tyle się dzieje?

– Nie mam pojęcia Aniu. To mój pierwszy urlop od lat, jeśli o to pytasz.

– Co powiedziała sołtysowa?

– Niewiele. Nie będą tego nigdzie zgłaszać. Dobrze, że w szopie za kościołem znalazła się gotowa i niezaanektowana trumna – że tak powiem.

– A kto pochowa księdza?

– One tu mają jakiś swój własny obrządek - znaczy kobiety ze wsi. Dadzą sobie radę.

– Nie chcę iść na pogrzeb.

– Nikt ci nie każe. Nie musisz się tym martwić.

– Widziałam się z Moniką, wiesz?

– Naprawdę? Napij się wody i chodź do łóżka, jutro mi opowiesz.

– Nie... Jeszcze muszę siku.

– No to siku i do łóżka. Zaczekam na ciebie.

– Martwię się coraz bardziej o tego chłopca... – przytłumiony głos Ani dobiegł zza uchylonych drzwi toalety.

– Ja też się trochę tym niepokoję, ale zmęczeni i niewyspani nic nie zdziałamy – odparł Adam, nalewając zimnej wody do szklanki. – Słowa księdza, jeśli się potwierdzą, dają nam dwa dni na znalezienie Łukaszka. Myślę, że do tej pory nic mu nie będzie.

– Skąd możesz to wiedzieć? – Ania wyszła z toalety z bielizną i spodniami w dłoni.

– Tam w jaskini zwróciłem uwagę na resztki jedzenia na stole. Wyraźnie było widać, że ktoś przy nim niedawno jadł.

– Może to były ślady brata księdza?

– Zdecydowanie tak! Zauważyłaś, że nigdzie nie było żadnych śmieci, a jednak zapach jedzenia był bardzo wyraźny. Nieporządek był za to tylko w jednym miejscu. Na tym barłogu pod ścianą. Tak jakby ktoś jadł tam leżąc. Podejrzewam, że chłopiec był karmiony w tym miejscu, a jego porywacz korzystał ze stołu.

– Jak rozmawiałeś z sołtysową, to coś ci wspominała o bracie ojca Anzelma?

– Zanim weszliśmy do kościoła, zapytałem ją, czy wie coś o jego krewnych, ale gdy zobaczyła ciało księdza, doznała takiego szoku, że nie chciała mi nic więcej powiedzieć. Nie naciskałem, bo i tak wiem, gdzie jutro musimy pójść, a zależało mi na tym, by pochówek księdza odbył się szybko i bez zbędnych pytań.

– A dadzą radę to załatwić?

– Tak. Podobno mają znajomą lekarkę, która wystawi im kartę zgonu i pomoże z formalnościami.

Ania kiwnęła ze zrozumieniem głową i weszła do sypialni. Adam stał jeszcze przez chwilę w kuchni, po czym odłożył niedopitą szklankę wody i też ruszył w stronę sypialni. Widok śpiącej z otwartymi ustami dziewczyny rozczulił go nieco, więc poprawił cienką kołdrę, okrywając nią jej odsłonięte ramiona. Położył się na skraju łóżka i jak na złość, zamiast zapaść w sprawiedliwy sen, jego myśli zaczęły krążyć wokół porwanego chłopca. Poleżał tak kilka minut i zerwał się ze złością. Czuł, że cenne minuty życia dziecka, upływają bezpowrotnie, a on zamiast zrobić wszystko co w jego mocy, ignoruje problem i próbuje się wyspać. Cicho zamknął drzwi do sypialni i wymknął się do kuchni, by się ubrać. Wyposażony w naładowaną latarkę i broń, otworzył drzwi piwnicy i zszedł w ciemność. Teraz, gdy znał już rozkład pomieszczeń po drodze, szedł pewnie nie zatrzymując się nigdzie, dopóki nie dotarł do zamaskowanych drzwi. Otworzył je ostrożnie i chwilę nasłuchiwał odgłosów płynących z ciemności korytarza, upewniając się, że porywacza nie ma w okolicy. Nie włączył latarki, tylko ostrożnie przestąpił próg i niezmiernie powoli zamknął za sobą przejście, by nie narobić hałasu. Dopiero teraz odważył się włączyć światło i skierował swe kroki w przeciwną stronę niż poszli ostatnio z Anią. Korytarz wiódł go zaskakująco krętą drogą. Górnicy, zapewne szli z wykopami za złożem, stąd raz korytarz się rozszerzał, a raz zwężał i skręcał pod zaskakującymi kątami, jednak bezsprzecznie główny jego kierunek był niezmienny. Adam szedł ostrożnie, nasłuchując wszelkich dźwięków, nim odważył się wychynąć zza załomów, ale na swojej drodze poza śladami butów odciśniętymi w piasku, nie natrafił jak dotąd na nic więcej. Mijał co prawda boczne odnogi korytarza, niektóre szerokie na kilka metrów, inne tak wąskie i niskie, że nawet dziecko miałoby problem, żeby się przez nie przecisnąć, lecz nie zapuszczał się do nich, pilnie obserwując odciski butów na wydeptanej ścieżce. Raz, czy dwa, zaświecił w głąb otwierających się znienacka rozpadlin i otworów, prowadzących na niższe poziomy kopalni, ale nie dostrzegł w nich śladów aktywności i z wielką ostrożnością omijał obsypujące się krawędzie przebić. Kilka z większych szybów na drodze, zabezpieczono leżącymi nad ich otworami, luźnymi deskami, które Adam z wielką pieczołowitością każdorazowo oceniał, nim zdecydował się postawić stopę. Aż w końcu dotarł do zawaliska, ostatecznie kończącego jego podziemną przygodę.

Rozejrzał się po ziemi i ze zdziwieniem stwierdził, że ślady podglądacza zniknęły na dobre jakiś czas temu. Wrócił więc prawie trzydzieści metrów, by odkryć, że na skalistym podłożu, gdzie nie było piasku, urywa się ostatni ślad tropionego mężczyzny. Zdumiony, rozejrzał się na boki, ale nie dostrzegł ani jednej szczeliny, w którą ktoś dorosły mógłby się wcisnąć. Kucnął więc i świecąc nisko przy ziemi zaczął jeszcze raz przeszukiwać podłoże. Przeszedł w kuckach ponad piętnaście metrów zanim znalazł w ścianie niewielki otwór, zupełnie niewidoczny z poziomu stojącego człowieka. Zaświecił weń najpierw mocnym światłem, po czym wczołgał się do środka i znieruchomiał. Zaledwie dwa metry dalej, otwierała się przed nim czeluść, biegnąca zarówno w dół jak i w górę. Prąd powietrza ciągnący pod sklepieniem, poruszał jego włosami, wywołując gęsią skórkę. Adam poświecił w dół przepaści i odkrył, że kilkanaście metrów niżej, światło odbija się od falującej wody podziemnej rzeki. Gdy skierował snop światła w górę zobaczył, że komin powyżej przybiera regularny prostokątny kształt, a z jednego z jego boków wystają metalowe klamry wbite w kamień. Nie namyślając się dłużej, wyłączył latarkę i zaczął się wspinać ku górze. Nawet dla jego wytrenowanego ciała, taka podróż wydała się cholernie długa i męcząca. Jak więc brat ojca Anzelma, będący zapewne w podobnym wieku dał radę wspiąć się tak wysoko i to jeszcze z chłopcem, który musiał ważyć ponad trzydzieści kilogramów? – Adam nie potrafił rozwiązać zagadki.

Nieprzenikniona ciemność zamieniła się w nieco jaśniejszą, gdy głowa mężczyzny wychynęła z otworu. Zapach buczyny i suchej ściółki zastąpił stęchliznę korytarza. Gdzieś nad głową Adama, poruszona wiatrem korona rozłożystego drzewa przepuściła blask światła księżyca, oświetlając szczyt grupy niewielkich skałek, na których właśnie stał. Ryzykując, że ktoś może go teraz dostrzec, włączył latarkę i na czworaka zaczął szukać drogi zejścia. Jak się okazało, wąska wydeptana ścieżka wiodła pomiędzy spore pęknięcie w skale i kończyła się w niewielkim zagajniku, z którego drugiej strony, znana już Adamowi ukryta ścieżka wiodła w stronę tajemniczego muru. Przez chwilę stał niezdecydowany, który kierunek ma wybrać, lecz zdrowy rozsądek podpowiadał mu uparcie, że w ciemności łatwo przeoczyć ślad, a z włączoną latarką będzie go widać z kilometra. Poszedł więc w dół zły na siebie, że nie odnalazł chłopca. Droga wśród czarnych pni drzew uspokajała Adama, tym bardziej, że jednostajny szum koron, był jedynym dźwiękiem jaki do niego docierał. Miękkie podłoże tłumiło jego kroki, dając jednocześnie poczucie, że stąpa po czymś ogromnym i żywym, co ugina się pod stopami, jak ciało gigantycznego potwora. Wtem, las niespodziewanie się skończył i mężczyzna stanął na krawędzi łąki ciągnącej się aż do jego domu. Jasna plama budynku majaczyła poniżej w oddali, otoczona ciemnym tłem łąk i lasów. Adam postąpił kilka kroków w jego stronę, gdy jasne słupy światła zalały czubki drzew daleko za wzniesieniem w kierunku wsi. W nocnej ciszy, gdy wiatr powiał prosto w jego twarz, udało mu się usłyszeć pomruk potężnych silników spalinowych pracujących na wysokich obrotach.

WierzbaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz