Rozdział dwudziesty piąty

1K 113 28
                                    



Skradali się niemal bezszelestnie, ubrani tak, by jak najmniej rzucać się w oczy, z pomalowanymi na buro twarzami, częściowo ukrytymi za ciemnymi skrawkami tkanin. Niecała trzydziestka ludzi.

Szum krążącej w żyłach adrenaliny.

Huk wybuchu.

Wspomnienie ciała Leyi.

Kwaśny odór chemikaliów. Krzyki. Strzały.

Zapach jego kobiety.

Ból. Santiago leżący na wilgotnej ziemi. Szczypiący w oczy dym.

I wreszcie twarz człowieka, który odebrał mu nazwisko, odebrał znacznie więcej.

Ciemność.

— Tiago — wychrypiał.

Renzo z ledwością był w stanie uchylić ociężałe powieki, kiedy ból zawładnął jego umysłem, przez co żołądek niebezpiecznie podszedł mu do gardła.

— Lorenzo?

— Jeszcze raz mnie tak nazwij, a nie zawaham się i cię zabiję...

— Kurwa, nareszcie — usłyszał głos okraszony ulgą. — Obudził się.

Poczuł chłodny dotyk, drobne ręce. Chciał się poruszyć, ale nie był w stanie zmusić ciała do współpracy, jakby nie należało do niego. W końcu po kilku próbach otworzenia oczu zrezygnował. Głosy były rozmyte, nie docierały do niego żadne słowa.

Odpłynął, mając w głowie obraz uśmiechniętej Leyi.

Gdy po raz kolejny powrócił do żywych ból już nie odbierał trzeźwości umysłu. Nadal go odczuwał, ale starał się skupić na otoczeniu, a nie na dyskomforcie.

Pierwsze, co dostrzegł to ciemnozielony materiał wiszący nad nim, jeden z tych, który używali w prowizorycznych namiotach obozowiska. Dopiero później przekręcił głowę i natrafił na spojrzenie ciemnych oczu młodej dziewczyny. Wyglądała na spłoszoną, rzekłby że na niepewną, w dodatku ręce niemiłosiernie jej drżały.

— Ja zawołać pana Matteo... — wydusiła w końcu z siebie. Wybiegła z namiotu jakby sam diabeł ją gonił.

Renzo rozejrzał się uważniej. Niewiele znajdowało się wokoło, ot bela drzewa przecięta wzdłuż, służąca za stół, gdzie stała odrapana emaliowana misa, dzbanek i butelki pokryte woskiem z ogarków świec, kilka pieńków a także polowe łóżko, które właśnie zajmował. Wzrokiem przesunął po swoim ciele, okrytym do pasa — o dziwo — czystym kocem. Talię przepasaną miał bandażem, tak samo lewe ramię. Powoli poruszył nim, tak, by ocenić naprędce szkody. Jednak zanim poczynił jakiekolwiek wnioski płachta imitująca drzwi rozsunęła się i stanął w nich Matteo.

— Cholera, nastraszyłeś nas. — Przysiadł przy łóżku; odkręciwszy butelkę wody przytknął mu ją do warg.

Dopiero teraz Renzo poczuł jak bardzo miał wysuszone gardło.

— Co z Tiago? — zapytał, kiedy chłód wody ukoił drapanie.

— Nic mu nie jest. Był wściekły, że musiał wracać do Seattle, ale podobno ci obiecał.

— Przeżyje. — Wieść o bezpieczeństwie brata wydarła z jego krtani westchnienie pełne nieskrywanej ulgi.

Wylatując do Kolumbii Renzo wymógł na nim obietnicę, że ma wrócić do kraju nieważne jak potoczą się ich losy. Doskonale wiedział, iż słowa dotrzyma.

— Jak długo?

— Prawie dwa tygodnie.

— Kurwa. — Przymknął powieki, próbując zebrać do kupy zarówno myśli jak i siebie.

REVENGE. Kolumbijskie dziedzictwo #1 (ZAKOŃCZONE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz