50. Potem pozostaje ten gorzki smak.

1.8K 92 123
                                    

Usiadłem za biurkiem doktor Kimmel. Źle czułem się z tym, że Jane została sama. Mimo tych wszystkich pacjentów, była pewnie bardziej samotna, niż we własnym towarzystwie. Po drodze słyszałem wiele krzyków i jęków. Pracownicy nie zabrali wszystkich. Nie mogli ich upilnować, ale wydawało mi się, że było dość bezpiecznie. Strażnicy patrolowali korytarze i byli uzbrojeni. Mimo to, niektórzy się bali. Ci zlęknieni, wyobrażali sobie nie wiadomo jakie okropieństwa w tej ciemności, choć tylko Jane i ja słyszeliśmy o groźnym pacjencie.

- O co chodzi? - spytałem niepewnie, próbując odczytać wyraz jej twarzy w tym świetle jednej naftowej lampy. 

- Wybacz tę dziwną porę, ale muszę jeszcze dzisiaj wysłać list do ministerstwa. Brak prądu to jedno, ale sprawy muszą zostać zamknięte - powiedziała, co wciąż nie rozjaśniło, nomen omen, sprawy.

- A ja... - zacząłem wzruszając ramionami.

- Potrzebuję twojego podpisu - wyjaśniła, podtykając mi pod nos papier. - Równo za miesiąc opuszczasz szpital. 

- To... - uniosłem brew i uśmiechnąłem się mimowolnie. - Proszę o długopis.

*

Nie chciałam słuchać tych historii. Nie bałam się ich w tym momencie, ale wiem, że kiedy zostanę sama w pokoju i będę próbowała zasnąć, wyobraźnia zacznie działać. A oni nie przestawali mówić. Bez przerwy jakieś niewyjaśnione, uruchamiające lęki wyznania i jęki innych. Kilka kobiet płakało, rozmawiając z pracownikami. Ktoś, gdzieś krzyczał. Dużo bardziej niż ta ciemność, przerażały mnie zachowania tych ludzi. Nie mogłam tu z nimi wytrzymać. Spojrzałam za siebie. Zayn siedział w kole i uśmiechał się pod nosem. Niall zatykał uszy i z zamkniętymi oczami mruczał coś do siebie. Przeniosłam wzrok na drzwi. Nikt nie zauważyłby, jakbym wyszła. Ci, którzy mieli pilnować wejścia, zajmowali się tymi, którzy nie radzili sobie z sytuacją. Richard miał rację. Tutaj naprawdę pracuje niekompetentna ciemnota. Idioci. Uchyliłam drzwi i wyszłam na pusty korytarz. Nie, nie boję się. Nie boję się. Miałam zamiar iść pod gabinet doktor Kimmel, żeby czekać na Harry'ego. Z nim czułam się bezpiecznie. 

*

- Uważaj! - usłyszałem za sobą. Odwróciłem się gwałtownie z pistoletem i latarką wymierzonymi w nieznaną jeszcze postać. Jefferson patrzył na mnie z niepokojem.

- Wybacz - spuściłem broń i spojrzałem na niego niezrozumiale. - Nie stresuj mnie.

- Wybacz, ale nie powinien pan iść sam jeszcze niżej. To poważnie jest niebezpieczne - wskazał na tabliczkę z informacją co znajduje się pod parterem. - Idę z panem, profesorze.

- W porządku - rzuciłem, odwracając się. W milczeniu zeszliśmy po schodach. Nie wiem co było gorsze. Kompletna cisza czy krzyki przestępców z piętra -2. Bo to byli przestępcy. Groźni, niebezpieczni. Ludzie myśleli, że przez ich zaburzenia, można ich umieścić tutaj, ale to nieprawda. Niepoczytalność czyniła ich jeszcze bardziej bezwzględnymi. Zawsze byłem przeciwny karze śmierci, ale trzymanie ich tutaj jest ciężarem dla wszystkich, a głównie dla nich. Oni nie wyzdrowieją. Dostają tylko leki. Nikt z nimi nie rozmawia. Nikt kompetentny. Musieliśmy przejść przez korytarz cel. Nieprzyjemne miejsce. Usłyszałem dźwięk krótkofalówki, spojrzałem w bok, by ujrzeć Jeffersona, odbierającego połączenie.

"Na górze i w salach na parterze czysto. Zbierzcie grupę minimum pięciu ludzi i sprawdźcie bibliotekę. Reszta niech idzie na dół. Ci, którzy patrolują dziedziniec - nie ruszać się z miejsca. Uważać na siebie. Bez odbioru."

- Słodko... - usłyszeliśmy mruczenie któregoś z tych przestępców. Po wiadomości rozpętała się żywa dyskusja popierdoleńców. Walenie w kraty, krzyk, śmiech.

Demenatrium | Harry StylesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz